piątek, 31 października 2014

O tych co odeszli - Liceum Ogólnokształcące w Ustrzykach Dolnych.

   Zbliża się czas wspomnień i zadumy o tych którzy nas opuścili.

    Listopad- miesiąc gdy przyroda pozornie obumiera, gdy my po wakacyjno-letnich wojażach „osiadamy” w swych domach rodzi się potrzeba refleksji i pewnych podsumowań naszego życia.
Dziś chciałbym wspomnieć o swych nauczycielach jakich dane mi było spotkać w czasach licealnych.
Liceum Ogólnokształcące w Ustrzykach Dolnych to była w sumie za moich czasów mała szkoła, raptem 4 klasy po dwa oddziały ale i miasteczko nie duże.

Napiszę o paru nauczycielach którzy mnie uczyli i wspominam ich ciepło do dziś z różnych powodów.
- Pan Dyrektor liceum Stanisław Dul- niczego mnie nie uczył ale w pamięci mej pozostał, gdy stojąc na korytarzu w rozpiętej marynarce, podczas apelów zwoływanych na okoliczność kolejnych ucieczek klas z zajęć mówił donośnym głosem - „ Wam to trzeba byki paść a nie chodzić do liceum! Do was nic nie może trafić! Jak nie chcecie się uczyć to przecież nie musicie, tyle jest roboty w PGR-ach”.

-Pan Kazimierz Szmyd – postać sama w sobie ciekawa. Mnie uczył historii i podstaw łaciny. Uczył ale nie nauczył. Na jego lekcjach historii najmniej chyba było mowy o historii, ale był to ciekawy człowiek, z bogatym życiorysem i doświadczeniem życiowym. W mej pamięci pozostał nie tylko jako nauczyciel na etacie w szkole ale pokazał mi inną rzecz nie mniej ważną w życiu.
Pamiętam go jak często spacerował po mieście, powolnym krokiem, z dostojeństwem wraz ze swoją żoną . Rozmawiali ze sobą, pozdrawiali napotkanych przechodniów i znajomych. Biła od nich taka serdeczność i szacunek jakby byli dopiero po ślubie. Ta para zawsze się wyróżniała na tle mijanych na chodniku, czy parku ludzi. Marzyłem, by kiedyś też tak właśnie dane mi było spacerować ze swoją żoną i mieć dla siebie tyle szacunku,serca i wspólnych tematów do opowiadania- i tak się chyba stało. Teraz i ja z Moją Małgorzatą często spacerujemy wspólnie po parku z psem.
- Nauczyciel chemii p. Kołodziński to już w ogóle była postać nietuzinkowa. Nie mieścił się w żadnych ramach. Jego sposób nauczania nudnego z pozoru przedmiotu jakim jest ścisła chemia to majstersztyk pedagogiki. Nie dało się u Niego nie uważać na lekcjach lub kombinować. W czasie jednej lekcji potrafił kilka razy przepytać 30-sto osobową klasę wystawiając oceny. System oceniania też był specyficzny- można było otrzymać po pół czwóreczki, całą czwóreczkę, małą czwóreczkę a z „ciężkiego nalotu” tj. sprawdzianu dużą ocenę. Jego momenty wychowawcze przedstawiane w humorystyczny sposób, wtrącane w wykłady przedmiotu powodowały, że lekcje nigdy nie były nudne. Dał się zapamiętać, gdy na przerwach stojąc w kolejce na wąskich schodach krzyczał „ Szybciej przebierajcie nogami a szybciej będziecie szli”. Niestety nauczyciel ten w stanie wojennym został osunięty od nauczania z uwagi na jego poglądy i działalność -„tajne nauczania”.

Wspomniałem tylko o trzech nauczycielach, choć i pozostałych obrazy są w mej pamięci, ale z uwagi na krótką formę ograniczam się do wybrania tych.

   Cała kadra naszego liceum dała nam oprócz wiedzy, do jakiej musieliśmy dojść zgodnie z programem, ciekawość świata. Wszczepiła nam chęć poszukiwań. Ograniczone programy, cenzurowane media zmuszały nas po doszukiwań wiadomości, do poszerzania naszych horyzontów.
Uczono nas samodzielnego zdobywania i szukania odpowiedzi na nurtujące nas pytania. To nauczyciele w tych latach byli faktycznymi przewodnikami po świecie nauki, literatury, kultury. My zaś nie obdarzeni łatwym dostępem do informacji w necie szukaliśmy, organizowaliśmy spotkania, wieczory poezji, kółka literackie, DKF-y. Dzięki temu wyszliśmy po maturze z większą wiedzą o świecie niż kończący studia dzisiejsi magistrowie.

   Ci ludzie nie tylko nas uczyli, ale i swym życiem dawali przykład jak żyć godnie, jak zasłużyć sobie za szacunek innych i po latach trwać w pamięci innych jako prawi ludzie.

Za tą ciekawość świata, za wiedzę i trud oraz czasem ryzyko w przekazywaniu niezakłamanych informacji jestem wdzięczny wszystkim swym nauczycielom. Tym, którzy już odeszli zapewniam, że będą w mej pamięci wspominani z szacunkiem jaki Im się należy.    

czwartek, 30 października 2014

Dwoje ludzi czy już para.

   Miałem nie tak dawno ciekawą rozmowę, a właściwie dwie rozmowy z osobami, które próbowały być ze sobą ale... nie wyszło.

Kobieta skarżyła się, że mimo iż tak wiele dawała z siebie swemu facetowi nie otrzymywała nic w zamian. Nie stworzył dla niej poczucia bezpieczeństwa emocjonalnego, nie dawał wsparcia.
Czuła się zawiedziona, oszukana. Tak bardzo się starała a tu nic z tego.
Tak się złożyło, że po paru dniach spotkałem ex partnera tejże dziewczyny i w czasie rozmowy padło sakramentalne pytanie – co się stało, że nie jesteście ze sobą już razem?
Usłyszałem odpowiedź taką samą jaką dała dziewczyna.

Więc niby jak to jest z tym dawaniem i otrzymywaniem w związkach?

Dlaczego oboje mieli poczucie krzywdy?
Oboje się starali, oboje dawali z siebie to co mieli najlepszego a nie otrzymywali tego czego oczekiwali. Tak czasem się dzieje, że obdarowując czymś nie trafiamy w potrzeby drugiej osoby i dlatego ona nawet tego nie zauważa.
Dla niego codzienne wstawanie o 6 -tej rano by zawieźć ją do pracy było poświęceniem swego czasu, snu a dla niej to zwykła czynność, nic takiego. Dla niego pójście na dancing z nią było zmuszaniem się do zabawy, która go w ogóle nie bawiła a dla niej to przecież tylko rozrywka. Dla niej zaś przygotowywanie posiłku to duża sprawa bo gotować nie lubi a dla niego to coś normalnego, że po powrocie z pracy ma przygotowany obiad.

   Podobnie z innymi rzeczami, suma takich na pozór drobnostek sprawia, że dwie osoby mimo że niby są ku sobie, nie są w stanie zbudować nic trwałego.
Związek pomiędzy dwojgiem ludzi musi opierać się na równowadze w dawaniu i otrzymywaniu ale obie strony muszą być świadome czym dla obu stron są rzeczy ważne a jakie zupełnie błahe.
Jakże często obdarzamy drugą osobę czymś co jej tak naprawdę nie jest w zupełności potrzebne a nawet obarczamy ją tym swoim darem. Wymuszamy niejako wdzięczność i oczekujemy rewanżu. A rewanżu nie będzie. Wykalkulowanie sobie co damy za co- to zaprzeczenie niejako idei bycia razem.
Jeśli kogoś kocham i coś dla tej osoby robię to nie oczekuję zwrotu pod inna postacią. Jeśli miłość jest obopólna to obie strony nawet nie zauważają jak taka wymiana przebiega. Wiadomo tez, że życie nigdy nie jest idealne i czasem coś zazgrzyta, coś nie wyjdzie ale po to są rozmowy by sobie wyjaśniać co i dlaczego tak się stało.

   Rozmowa, szczera rozmowa partnerów potrafi rozwiązać większość problemów. Mówienie i artykułowanie swych potrzeb niesie konieczność ważenia problemów i to co w naszej świadomości urosło do rangi niebotycznej wypowiedziane okazuje się drobną sprawą do załatwienia od razu. Nie raz bywa, że obie strony chcą tego samego ale swymi działaniami doprowadzają do rzeczy zupełnie odwrotnych i dopiero w rozmowie okazuje się, że robili to dla drugiej osoby bo wydawało im się że tego właśnie pragnie. Komedia pomyłek, ale ileż razy kończy się to gniewami, utarczkami.
Rozmowy potrafią rozładować emocje, wyjaśniać i interpretować swe potrzeby.
Nowo poznani sobie ludzie na początku potrafią rozmawiać ze sobą godzinami o tym co ich interesuje, co kręci, czym się pasjonują, do czego dążą, jakie mają ideały itd. Z biegiem dni, miesięcy jakoś ta umiejętność rozmowy ulega zatraceniu. Owszem rozmawiamy, o pracy, o dzieciach, o domu, o bieżących sprawach ale jakby umykał nam temat główny. Zapominamy, że ludzie się zmieniają, zmienią się też potrzeby, poglądy. Z biegiem lat przyzwyczajamy się do siebie ale nie poznajemy się dalej. Dochodzi potem do dziwnych sytuacji gdy ze zdziwieniem patrzymy na partnera, który robi coś o co w życiu byśmy go nie podejrzewali.

   Moim skromnym zdaniem rozmowa jest kluczem do sukcesu z życiu dwojga ludzi. Dopóki jest rozmowa wszystko można wyjaśnić, gdy któraś za stron zamyka się na rozmowę to niestety chyba nic z tego dalej się nie da zrobić.
Wiem po sobie jak czasem ciężko poruszyć jakiś temat w rozmowie, ale w relacjach dwojga ludzi żyjących razem nie powinno być tematów tabu. Można sobie zostawić pewien margines bezpieczeństwa ale nie może on obejmować tematów dotyczących obydwojga.

   Swoją drogą ciekawe jest słowo. Słowo wychodzące z ust, ulotne i niby nic nie ważące a potrafi złączyć lub rozdzielić ludzi, zbudować coś wielkiego lub wywołać wojnę.
Chyba nie darmo Biblia zaczyna się
” Na początku było Słowo
a Słowo było u Boga
i Bogiem było Słowo”.

   Dlatego rozmawiajmy ze sobą, dyskutujmy. Nie wygaszajmy monologów, lecz wymieniajmy się zdaniami, argumentami i opiniami.
Uda nam się może uniknąć nieporozumień i niejasności. Może ominie nas to co spotkało parę o której wspomniałem na początku.

niedziela, 26 października 2014

Zmieniać się czy nie- oto jest pytanie.

   Jak trudno określić ile się stanowi dla innych. Wydaje się, że nie wnosimy do życia innych nic nowego. Często i tak właśnie jest.

   Czasem wnosimy dużo radości, miłości i satysfakcji ale częściej wnosimy tez ból, rozdrażnienie, tęsknoty za czymś normalnym. Tymi wartościami najczęściej zdarza się nam obdarzać bliskich bezwiednie, bez naszej woli- po prostu wnosimy samą swoją obecnością.

Najczęściej nawet nie zdajemy sobie sprawy, że stajemy się dla kogoś ciężarem. To co dla nas wydaje się normalnym obcowaniem, ba nawet uważamy, że dla innych to dar z jasnego nieba, to dla innych stanowi obciążenie.

    Gdzie tkwi granica pomiędzy naszym dobrym samopoczuciem a odczuciami innych- jak przejść przez życie nie „nadeptując onym na stopy”.
Podczas kilku godzin rozmów z psychologami rozstrzygałem ten problem ale nie uzyskałem jednoznacznych odpowiedzi.

W necie spotkałem się z opinią, że nie można tego rozstrzygać w kategoriach tego co inni od nas oczekują bo nigdy nie uszczęśliwimy wszystkich i zawsze ktoś będzie niezadowolony a więc należy być po prostu sobą, a nie przejmować się oceną innych. Skoro oczekują innej postawy niech szukają innych ludzi, bo nie da się zadowolić wszystkich. Coś w tym jest. Starając się zadowolić innych sami stajemy się niezadowoleni z siebie a to prowadzi do frustracji i zaburzeń osobowości. Wyzbywamy się siebie, rezygnujemy z siebie by zadowolić postronnych, którzy nawet czasem tego od nas nie oczekują.
Dążenie do realizacji wizji innych o nas (czasem przez nas wyobrażanych)  wciąga nas w pogoń za osiągnięciem nieosiągalnego.

   Co jednak mamy robić gdy słyszymy, że nie spełniamy oczekiwań bliskich? Co robić gdy to czego od nas oczekują nie w pełni zgada się z naszą osobowością? Każdy ma przecież inne zamiłowania, inne nawyki, przyzwyczajenie, styl bycia.
Czy i do jakiego stopnia spróbować zmierzyć się z naturą i zmieniać swa postawę?

   Moim zdaniem, można częściowo zmienić swe przyzwyczajenia, ale natury nie da się oszukać.
Nie da się zmienić swych nawyków, swego gustu, upodobań, przekonań. Można się naginać ale prędzej czy później( raczej prędzej) wszystko wylezie na jaw.
Najlepiej byłoby gdyby człowiek, spotykał drugiego o podobnych profilach zachowań, wtedy byłoby prostsze ale też i nudne.

Rozmaitość poglądów i postaw to też wartość cenna w życiu a ich umiejętność pogodzenia to „smaczek życia”. - to moje zdanie.

Miałem w swym życiu czas gdy próbowałem naginać się do oczekiwań innych ale okazało się , że po jakimś czasie stałem się dla nich nudnym i przewidywalnym i to do czego dążyli stało się nie tym czego na prawdę oczekiwali.
Nauczony tym doświadczeniem, dość traumatycznym, doszedłem do wniosku, że trudno jestem jaki jestem- za stary już jestem ( choć o dziwo czuję się młodo) by zmieniać się.
Jeśli ktoś chce z kimś być dla jego zalet to niestety musi się liczyć i z jego wadami. Nabywa się człowieka z „dobrodziejstwem inwentarza” lub nie. Można liczyć na niewielkie zmiany na plus lub minus ale nie na zmianę całej osobowości. To jest nie możliwe a wszelkie próby muszą zmienić się w porażkę. Dobrze gdy kończy się w sposób spokojny, gorzej gdy kończy się jakąś tragedią.

A tak mnie dziś wzięło na taką psychologiczną myśl. Ale to na dziś tyle.

Moja Żona- moje życie.

    Dziś coś innego. Piszę ostatnio o roli mężczyzny jaką odrywa w obecnych czasach. Kim jest dziś mężczyzna, jaki powinien być a jaki nie. Jednak dzisiejszy wpis dotyczyć będzie Kobiety. Kobiety mojego życia. Trudno pisać o osobie bliskiej, którą darzy się uczuciem miłości by nie być posadzony o stronniczość. I tak będzie pewnie tym razem- trudno. 

   Chciałbym dziś powiedzieć parę słów o obecnej żonie.
Zdjęcie
 Żona Gosia wraz ze mną w Międzyzdrojach. Czyż nie piękna?!

   Jak wspomniałem nie jest łatwo pisać o kimś kto towarzyszy człowiekowi na co dzień. Brakuje słów by oddać to co tworzy przy mnie ta osoba. To jest moja bezpieczna przystań do której można spokojnie zawinąć mimo burzliwych fal jakie niesie życie. 

   Moja Małgorzata to człowiek pisane przez duże C. Mało jest takich ludzi.
Swą osobowością się realizuje w zawodzie, który jest obecnie w Polsce bardzo i to bardzo niedoceniany- pielęgniarki. Różne osoby trafiają do tego zawodu, jedni zwiedzeni mitem niesienia pomocy, inni strojem, rolą jaką odgrywa się towarzysząc lekarzowi w zabiegach itp.
Moja Małgorzata to jednak inny przypadek- to pielęgniarka Z POWOŁANIA.
Po czym to poznałem? Po tym jak po powrocie z dyżuru zamiast odpoczywać przeżywa cierpienia pacjentów. Po tym jak potrafi opiekować się chorymi i strudzonymi życiem osobami starszymi, będącymi pod jej opieką, wciągając w to mnie by dowieść tych biednych ludzi na badania, konsultacje.
Gosia ma ogromne serce! Czasem nawet zazdroszczę tym pacjentom  nad których losem zastanawia się – jak im pomóc. 
Może dzięki Niej jeszcze żyję. To Ona właśnie, mimo moich protestów, zawiozła mnie do szpitala i nie pozwoliła bym z niego wyszedł przed konsultacją z lekarzem gdy miałem zawał serca.
To właśnie Ta Kobieta potrafiła zjednać swą dobrocią i uśmiechem moją rodzinę i sprawić by wszyscy bez wyjątku pokochali ją jak swoją.
Celowo nie pisze o jej wyglądzie, bo przecież to rzecz gustu, dla mnie jest PIĘKNĄ Kobietą. 
Piękno człowieka polega nie tylko na wyglądzie ale również na tym co człowiek sobą reprezentuje, jakie wartości i jaki jest dla swych bliskich.
Moja Małgorzata, potrafiła samodzielnie, dzieląc swe siły na życie zawodowe i rodzinne wychować troje chłopaków na uczciwych i wartościowych ludzi. Wykształcić ich i mimo niedocenianej pracy zapewnić im prawdziwy dom, dom do którego mogą i chcą wracać. To trudna sztuka zapewnić środki na studia dla dzieci z pensji pielęgniarki oraz tak pokierować ich życiem by wiedzieli jak trudną sztuką jest życie i jak sobie radzić z problemami które niesie.
Jej dzieci, dzięki wpojonych przez Gosię umiejętnościom, potrafiły nie tylko studiować, ale tez znaleźć pracę, przyjaciół, grono znajomych. 
Mojej żonie jedynym problemem z którym nie może dać sobie rady jestem chyba ja. To jednak pozostawiam na inny temat wpisu.
Żeby ten wpis nie był jednak zbyt laurkowaty dodam tylko, że w swej mądrości potrafi jednak być jak człowiek doświadczony, który chce sprawić by wszyscy musieli doświadczyć tego czego i ona doświadczyła. Choć nie dosłownie, ale potrafi godzinami roztrząsać problem na wszelki możliwe sposoby, by dojść do wniosku do którego można dotrzeć po trzech minutach. Dlatego wszyscy domownicy woleli by szybką gwałtowną domową burze niż to długotrwałe monologi.
Kocham, tą Kobietę bo jest Kimś, dla kogo warto żyć i warto byłoby umrzeć.
Kocham ją bo pomimo że sprawiam jej trochę problemów, chce być ze mną.
Wdzięczy jej jestem, że towarzyszy mi we wszelkich sytuacjach, w teatrze, na operze, na imprezach plenerowych, na spotkaniach literackich- mimo, że to (jak przypuszczam) nie są jej bliskie klimaty. Dla Niej uczestniczę w zabawach sylwestrowych,  towarzyszę na festynach (choć to nie moje klimaty). 
Po prostu KOCHAM TĄ DZIEWCZYNĘ.

I tym kończę na dziś.
P.S.
Obecnie pisuję rzadziej bo zbieram materiał, jak mi się wydaje interesujący, na kilka następnych artykułów. Takie jest życie, że samo podrzuca coraz to nowe tematy tylko jak mówił klasyk „by język giętki potrafił mówić, to co pomyśli głowa”.

sobota, 25 października 2014

Facet to świnia czyli seksmisja cz.II

Pisałem już wcześniej o roli mężczyzny w dzisiejszym świcie.

Ciekawe jest pytanie – czym jest dziś mężczyzna?

   Jedni ( a właściwie „jedne”) zacytują tekst „facet to świnia”, inni dostrzegają walory mężczyzn w polityce i biznesie – cechy takie jak asertywność, skłonność do rywalizacji, mniejsza wrażliwość postrzegane są jako konieczne do odniesienia sukcesu. Może tak być ale feministki widzą to inaczej- te cechy mogą być również niebezpieczne a i kobiety nimi dysponują i to chyba nawet bardziej potrafią je wykorzystywać w drodze do sukcesu.

    Mężczyzna to takie dziwne stworzenie, że tworząc rodzinę i chcąc poprawić jej byt podejmuje czasem ważne decyzje bez konsultacji z żoną- bo po co?, przecież ON ma już wszystko wie. A wie najlepiej. Wszystko jest dobrze dopóki jego decyzje są faktycznie trafione. Gdy coś nie pójdzie po jego myśli zaczyna się zachowywać irracjonalnie. Mylić się jest rzeczą ludzką ale w tym trwać jest głupotą.

Niestety facet ma wbudowany taki „cóś”, który nie pozwala mu przyznać się do błędu. Gdy zamiast poprawić los bliskich naraził ich na ryzyko, zaczyna podejmować następne kroki w celu niby ratowania sytuacji (oczywiście dalej w tajemnicy). Potem już zaczyna sam się zapętlać w swym postępowaniu, gdyż często podejmowane następne decyzje bez przemyślenia powodują tylko narastanie problemu. Stara się dalej ukrywać swoje błędy, szamocze się a im bardziej wykonuje te nerwowe ruchy tym bardziej pętla zaciska się na jego szyi. Im dłużej nie mówi o kłopotach swej kobiece tym bardziej trudno mu jednak się „wyspowiadać” ze swej głupoty.
Nadchodzi ZAWSZE jednak taki moment, że staje pod ścianą, ścianą niemożności dalszego ukrywania tego bałaganu, którego narobił. Wtedy nadchodzi sądny dzień.
Mężczyzna miał dobre intencje, chęci wzniosłe ale … wystarczy czasem, zapytać o zdanie najbliższej mu osoby- patrzącej z boku, osoby która choćby się nie znała na materii sprawy dostrzegłaby zagrożenia, niepewność sukcesu. Wspólna decyzja nawet taka sama powodowałaby podzieleniem się i odpowiedzialnością za błąd.
No ale jak facet ma zapytać o coś kobietę , jak potrafi godzinę błąkać się po mieście zamiast zapytać przechodnia o drogę. Jego to „cóś” nie pozwala mu, podpowiada do ucha „No, co ty będziesz się pytał? Nie dasz rady sam? Po co ci rada jeśli ty wiesz lepiej?”
Męska duma- pojęcie skądinąd bardzo pozytywne bo nie pozwala przejść obojętnie obok krzywdy wyrządzanej słabszym, wnoszeniem ciężarów dla kobiety, czy choćby przepuszczanie kobiety przodem w drzwiach, czasem staje się przekleństwem dla mężczyzny.

   Kobieta- żona ma jakiś inny tok myślenia. Gdy „mleko już się wyleje”, gdy opadnie kurz domowej awantury zaczyna proponować wyjścia z tej sytuacji (o ile zależy jaj na partnerze), układa różne scenariusze akcji ratowniczej i rozmawia ze sprawcą tego zamieszania. Kobieta potrafi przyjść i zapytać przed podjęciem decyzji dotyczącej obojga, a przynajmniej poinformować o podjętych działaniach. Kobiety potrafią rozmawiać. Niestety czasem strasznie długo mówią i roztrząsają problem – może to odstrasza mężczyzn od podjęcia dyskusji gdy temat nie do końca jest pewny.
U faceta jest czarne lub białe, u kobiet jest caaaała paleta barw.
Czy takich problemów nie było dawniej? Było i to więcej.
 
   Podobają mi się ci mężczyźni, którzy potrafią z kobietami rozmawiać o trudnych sprawach ( z niektórymi to może się nie udawać- fakt). Podziwiam, gdy pytają żonę o zdanie w tych sprawach które dotyczą obojga lub które mogą ją obciążyć jakimiś konsekwencjami.
Najczęściej facet uważa, że to jego sprawa i nie zauważa nawet, że obarcza żonę a czasem całą rodzinę swymi decyzjami.

   Wszystko to jednak się zmienia, powoli ale jednak. Równouprawnienie winno być przez mężczyzn traktowane również jako odbarczenie od odpowiedzialności i pomoc w podejmowaniu ważnych decyzji, nie gdzie wbić i jakiego gwoździa w ścianę ale poważnych w skutkach działaniach.
Kobiety potrafią swą umiejętność pytania o radę wykorzystać do perfekcji jak na przykład: Mam się ubrać w białą sukienkę czy niebieską? Żadna odpowiedź nie jest prawidłowa.
I tym optymistycznym akcentem kończę na dziś.

środa, 15 października 2014

Przyszłość kościoła katolickiego, ostatni synod- kontrowersje.

   Wczoraj, nie pisałem bo … oglądałem mecz jak większość z Was. Nie będę opisywał gry naszej drużyny dziś ale poświęcę więcej czasu gdy „kurz opadnie”.

   Wracam zaś do tematu z jednego z poprzednich artykułów a mianowicie - Kościoła Katolickiego i jego przyszłości.

    Tekst zakończyłem wyrażeniem obawy, że obecny papież mimo ambitnych zamiarów nie da rady pokonać konserwatywnych nurtów jakie kierowały kościół w przeszłość i to XIX- wieczną.
Franciszek zaskoczył kilka razy swoimi wypowiedziami na temat homoseksualistów lub rozwodników ale nie można tego było traktować poważnie biorąc pod uwagę poprzednie dziesięciolecia powolnego cofania kościoła za przyczyną JP II i Benedykta.
Te pojedyncze wypowiedzi, jak również nawoływania do uczynienia kościoła wrażliwym na rzeczywiste problemy wiernych takich jak ubóstwo, wykluczenie w zderzeniu z wypowiedziami, bądź co bądź, podwładnymi – biskupami polskiego kościoła stanowiły tak duże zaprzeczenie, że trudno było przewidywać zmiany jakościowe wśród kleru.

   Ostatnie doniesienia z synodu biskupów w Watykanie niosą nadzieję, że jednak coś idzie do przodu, że jest jednak nurt reformatorski w łonie dostojników kościelnych dla którego wizja kościoła żywego jest bliska. Dostrzegli, że świat się zmienia i choć zasady wiary są nie zmienne jednak okoliczności i rzeczywistość stwarza nowa jakość i to co w poprzednim stuleciu było czarno-białe staje się pełną paletą odcieni szarości, bieli i czerni. To co nauczał Mistrz można odczytywać na nowo w nowej rzeczywistości.   Trwanie ślepo zapatrzonym w to co było dobre pół wieku temu doprowadza do zasklepienia się, uwiądu a w dalszej perspektywie do obumarcia.

   Ta lekcję przerabiały kościoły we Francji, Hiszpanii, USA. Taki sam los powoli szykuje się w Polsce jeśli nic nowego nie tchnie wiary w nasze społeczeństwo. Nie wystarczy narzucać swe poglądy, oceniać innych, oburzać się na niepokornych, wtrącać się w każdą dziedzinę życia społecznego. To nie służy wierze, to służy jedynie klerowi. To duchowni czerpią w Polsce korzyści z dominującej roli, pensje nauczycielskie, pensje i uposażenia w służbach mundurowych ( jako były mundurowy stwierdzam, że nie widzę potrzeby istnienie ordynariatów z etatami wyższych oficerów). To duchownym marzy się powrót do przedwojennych wzorców, gdzie pan,wójt i pleban decydowali w wszystkim co działo się w gminie. Niestety czasy się zmieniły.

   Bywam czasem w kościele by posłuchać czy wiatr zmian już wieje ale ostatnio przekonałem się, że niestety nie. Dziwna nowo-mowa polegająca na takim obracaniem zadaniami, żeby wychodziło, że tylko oni maja rację, bez dowodów, bez uzasadnienia- tak ma być, bo ja tak mówię.
Czasami po takich homiliach nie dziwie się, że Luter kiedyś nie wytrzymał i spisał swe tezy. Dziś ludzie mający dość zakłamania po prosu odchodzą. Dlatego ostatnio ubyło 2 mln. Praktykujących- odeszli od zakłamania, od pustosłowia i wywyższania się.

   Synod, który pracował nad dokumentami dotyczącymi innego spojrzenia na homoseksualistów i rozwodników już został skrytykowany przez niektórych biskupów polskich. Trudno.
Niech idą swoją drogą- ja czekam, aż kościół uzna,  iż nie każdy który składał ślub przed ołtarzem i miał nadzieję na godziwe życie i nie był winny rozpadowi sakramentalnego pożycia, a zakładając drugą rodzinę i żyjąc w zgodzie z przykazaniami jest nie gorszym chrześcijaninem niż ten żyjący w związku pełnym nienawiści, gwałtu i niegodziwości.

 Czekam. Czekam na powiew Ducha Świętego wśród dostojników KK i na powrót do korzeni, do ubóstwa i miłości do bliźniego, choćby innego i zagubionego.

Na dziś tyle.

poniedziałek, 13 października 2014

Seksmisja. cz.I

Dziś, jak zapowiadałem, trochę o facetach.

   Mężczyzna przez tysiąclecia miał ugruntowaną rolę w społecznościach. W plemionach stał na straży bezpieczeństwa gromady i swej rodziny, zapewniał byt polując na zwierzynę- był myśliwym i obrońcą. W trakcie rozwoju cywilizacji zmieniały się sposoby na zapewnienie bytu, wprowadzono hodowlę, uprawę ziemi, rzemiosło czy też przemysł lub finanse. W tych wszystkich dziedzinach monopol miał mężczyzna.
Pracując zapewniał bezpieczeństwo bytowe rodziny jak i też wykształconym w trakcie rozwoju instytucjom państwa. Mężczyźni stawali do boju w obronie granic swej ojczyzny lub wyruszał na podboje by powiększyć stan posiadania swój i państwa. To oni stali na czele tych instytucji- królowie, carowie, cesarzowie czy tez prezydenci. Były owszem i wyjątki- królowa Wiktoria, caryca Katarzyna, caryca Zofia czy też cesarzowa Maria Teresa ale to były jedynie wyjątki potwierdzające regułę. Patriarchat był normą ponadnarodową, wspieraną przez religię czy też kulturę. Kobieta była marginalizowana, jako płeć słabsza, nie potrafiąca stawić oporu. Mężczyzna zapewniając byt rodzinie był w swoim domu panem i władcą, wszystko obracało się wokół niego. Jako, że kobieta opuszczając rodzinę skazana była na ostracyzm i  brak środków do życia musiała uznać „wyższość” ojca, męża,  liczyć z ich decyzjami i cierpieć często gorsze traktowanie lub przemoc. Tak było wszystko systemowo ukształtowane.

   Dopiero tak naprawdę I wojna światowa przyniosła zmiany. Choć już wcześniej kobiety zaczęły upominać się o swe prawa to jednak dopiero ta światowa katastrofa umożliwiła emancypację kobiety. Gdy miliony mężczyzn wyruszyły na fronty w całym świecie, ktoś musiał ich zastąpić przy produkcji amunicji, środków na potrzeby wojny jak i zapewnienia aprowizacji armii. To kobiety przejęły dominująca rolę w czasie tych wojennych lat. Mężczyźni owszem walczyli, ginęli tysiącami ale po cichu kobiety przejmowały ciężar wojny na soje barki. One zastępowały mężczyzn w prowadzeniu gospodarstw rolnych, one pielęgnowały tysiące rannych żołnierzy, stały w fabrykach przy taśmach produkcyjnych, prowadziły warsztaty rzemieślnicze.

Gdy wojna się skończyła okazało się jak wiele mężczyzn nie powróci do domów i do pracy. Choć powoli zastępowano kobiety mężczyznami to jednak nie dało się już określić, że gorzej sobie dają radę w zapewnieniu bytu i środków do życia.

Potem to już poszło. Kobiety się wyemancypowały i otrzymały pełnię praw. Teraz to już nie mężczyzna jest tym jedynym który jest w stanie zapewnić byt rodzinie. Ba, często to właśnie kobiety zapewniają utrzymanie swej rodzinie. Mężczyźni utracili swą kształtowaną przez tysiąclecia rolę w rodzinie i państwie. W życiu społecznym muszą rywalizować z kobietami jak równy z równym. Konfliktów zbrojnych angażujących znaczne siły ludzkie nie ma więc i ta rola obrońcy traci na znaczeniu, zwłaszcza, że w wojsku i policji tez służą kobiety.

Mężczyzna nie jest niezastąpiony.
 
   To coś nowego, coś przed czym mężczyźni stanęli nie tak w sumie dawno. Stereotypy runęły a nie pojawiło się nic nowego. Równouprawnienie jest faktem i nie da się tego cofnąć, nie da się już ukazać gender jako zagrożenie, bo to tylko zaklinanie rzeczywistości.

Ci mężczyźni którzy tak teraz walczą z gender, moim zdaniem to słabi faceci potrzebujący jakiś motywów uzasadniających swoje istnienie.

   Silny mężczyzna ( nie chodzi tu o siłę mięśni) nie potrzebuje sztucznych atrybutów by budować swoje znaczenie. Cechy którymi prawdziwy facet dysponuje powoduje, że jest uznawany, szanowany i doceniany mimo, że zajmuje się gotowaniem, sprzątaniem czy też wychowaniem dzieci. Bo jedną rzecz potrafi dać – pewność, stabilność, zdecydowanie. Potrafi zapewnić rodzinie bezpieczeństwo nie mniej ważne jak  utrzymanie- bezpieczeństwo emocjonalne. To trochę trudniejsze niż pokazanie siły swych mięśni. Tu potrzebna siła charakteru.

   Zmiany obyczajowe wymuszają zmiany w postawach, a tu niestety pojawiają się opory i stąd walka z gender, ataki kościoła ( instytucji patriarchalnej).

Kobiety łatwiej potrafiły przystosować się do nowej roli a mężczyznom jak widzę idzie to opornie.

Czy Zgorzelec to na prawdę osobne miasto? - temat do przemyślenia.


Wyrwany zostałem do tablicy przez czytelnika, który zarzucił mi ilustrowanie Zgorzelca zdjęciami Görlitz.

   Fakt na dwóch opublikowanych zdjęciach mamy ratusz po drugiej stronie Nysy i Kościół Św. Piotra i Pawła widziany z Mostu Staromiejskiego. Oba zdjęcia pokazują obiekty pojawiające się również na folderach promujących nasze miasto więc wielkiego uchybienia nie popełniłem. Poza tym założenia urbanistyczne wskazują wyraźnie że po obu stronach Nysy istniało jedno miasto. 
Prawobrzeżna część miasta przynależna Polsce to przecież dawne przedmieścia dużego Görlitz. Historia tego miasta jest przebogata podobnie jak i bogactwo jego byłych mieszkańców. Przechodziło ono z rąk do rąk, władali nim Piastowie, Czesi, Sasi, jednak zawsze było to jedno miasto.
Jakub Boehme miał swój dom po naszej stronie rzeki, Górnołużycka Hala Chwały, kościoły, parki świadczą też o jednym organizmie miejskim. Przed II WŚ tu kursowały tramwaje, tu była umiejscowiona stacja zasilania prądem linii tramwajowych. Układ ulic też wskazuje na wspólny organizm miejski.

   Przez blisko 70 lat administracja Polska nie potrafiła, bądź nie chciała zmienić charakteru miasta, nie znaleziono miejsca na jedno centrum miasta. Także rozwój nowych dzielnic i osiedli był tak planowany żeby nie tylko nie przekreślić wspólnych korzeni ale jakby je uwydatniając.

   Granice administracyjne to jedno a rzeczywistość miejska to drugie. 
Coraz więcej Polaków mieszka za Nysą i coraz więcej mamy wspólnych interesów z sąsiadami. Wspólne imprezy sprzyjają integracji mieszkańców obu "pół miast' i czy tego chcemy czy nie, ten proces będzie się pogłębiał.
I tak już teraz nie odczuwamy, że idąc na zakupy do City Center, czy też do teatru przekraczamy granice.
Granicą jest bardziej poziom zamożności i bariera językowa niż słupy graniczne.




niedziela, 12 października 2014

Zasadnicza służba wojskowa dziś- tak czy nie?

   Nie tak dawno poruszono w mediach temat zasadniczej służby wojskowej. Temat ten pojawił się chwilowo na fali zagrożenia konfliktem ukraińsko-rosyjskim. Dyskusja została ucięta przez MON dementujący wszelkie pogłoski o powrocie do tego systemu obrony.

   Wiadomo, że system oparty na powszechnym poborze jest przestarzały, nieefektywny i mało skuteczny. Nie marzy mi się powrót do tego ale mam też i uwagi co do zalet tego minionego systemu.

   Gdy otrzymałem kartę powołania na pewno nie byłem zadowolony, ale dziś gdy zastanawiam się nad tym jak służba zasadnicza przebiegała jestem zadowolony, że jednak tego doświadczyłem.

Co takiego dawało odbycie służby wojskowej młodemu człowiekowi?

   Za starych komunistycznych czasów młody mężczyzna miał do wyboru studia lub wojsko. Nielubiana służba w WP była traktowana jako wymazanie dwóch lat z życia. Każdy wolał iść do pracy, bo taka była i czekała niż marnować  swój czas.
   Trafiając jednak do wojska młody człowiek poznawał siebie, granice swojej wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Doświadczenia jakie przynosiły zajęcia w terenie, na poligonie gdy trzeba było wykonywać rozkazy do granic wytrzymałości, do upadłego pozwalały na poznanie swej wytrzymałości. Sam byłem zdziwiony ile potrafiłem znieść. Czołganie się po kałużach zastygłego błota czołgowego z maską pgaz na twarzy na zamianę z biegiem w tyralierze, chodzenie non stop w mokrych mundurach ( bo mundur może być mokry ale musi być czysty) przez trzy miesiące, alarmy, nocne wymarsze -   to pokazuje na ile można liczyć na swój organizm i na ile pozwala silna wola.
Trzeba było czasem mocno zacisnąć zęby ale dało się wytrzymać.

   Kształtowanie charakteru to również „odcięcie od pępowiny”. Nie było rodziców na których pomoc można zawsze liczyć- tu było się samemu z grupą rówieśników i tylko na nich można było polegać ale też nie zawsze.  Także nauka samodzielności i odpowiedzialności za swe czyny.
Warunki ekstremalne potrafią wydobyć właśnie te cechy charakteru jakie się ma oraz szlifować pozytywne cechy.

   Nie twierdzę, że było tylko wspaniale- były przypadki patologiczne jak np. fala, długość służby i czasem nieracjonalność szkoleń.

   Podsumowując ja swej służby nie uważam za czas stracony i jak widzę czasem niektórych młodzieńców to moim zdaniem przydała by się im taka szkoła życia.
„Wymoczkowaci”  młodzieńcy młodzieńcy potrafią wymądrzać się na temat życia ale gdy sobie wyobrażę ich na zajęciach z taktyki na poligonie to śmiem twierdzić, że po tygodniu przeszłoby im to znawstwo.
Taki to potrafi złapać rewolwer leżący w szufladzie i nie pytając o nic nikogo, nie sprawdzając czy naładowany oddać strzał. Dobrze , że był to ślepak ale gdyby to była ostra amunicja to idiota mógłby narobić nieszczęścia.
Taki młodzieniec nie ma pojęcia o broni, o taktyce, materiałach wybuchowych i w przypadkach kryzysowych to oni stwarzają zagrożenie dla innych zamiast stanowić oparcie dla słabszych.

   Czasem żałuję, że nie ma półrocznych ćwiczeń rezerwy gdzie młodzież przeszłaby przeszkolenie wojskowe ale i też poznałaby swój charakter.
   Mężczyźni nie mają teraz okazji sprawdzić się w swej odwiecznej roli samców- wojownika, dlatego mamy może tyle poszukiwań adrenaliny w burdach kiboli, ustawkach, bandyckich napadach.

 O roli mężczyzny w dzisiejszym świecie napiszę jutro.

piątek, 10 października 2014

Ebola - no i mamy zamieszanie, a co dopiero jakby tu dotarł.

   Dziś znowu trochę o medycynie. To co po dzisiejszym zamieszaniu z wypowiedzią Krajowego Konsultanta Medycznego ds. chorób zakaźnych i odpowiedzią ministra Arłukowicza przychodzi mi na myśl- to, że:
po pierwsze, minister chyba całkiem jest oderwany od rzeczywistości, po drugie- wypowiedź konsultanta była trochę nieprzemyślana.

Ebola – wirus, który szaleje i niesie śmierć w Afryce pojawił się w Europie. To znaczy, że pytać należy czy dotrze do Polski tylko kiedy i jak jesteśmy na to przygotowani.

Minister i urzędnicy zapewniają nas, że jesteśmy jako kraj przygotowani ale ja osobiście podzielam pogląd, że niestety nie.
   Począwszy od sytuacji zgłoszenia się chorego do lekarza POZ i właściwego rozpoznania, diagnozy do skierowania i przewiezienia chorego do szpitala z Oddziałem Chorób Zakaźnych. Zakłada się jak na razie, że chory z rozpoznaną chorobą trafi do Polski drogą lotniczą i dlatego karetki będące do obsługi portów lotniczych są przygotowane do transportu zakaźnie chorych ale przecież wiadomo, że równie dobrze wirus może do nas dotrzeć samochodem lub pociągiem i to w stanie inkubacji w ciele niezdającego sobie jeszcze sprawy z zakażenia turysty.

   Znając nasze POZ-ety i ich podejście do lekceważenia objawów i niechęć do skierowań na badania to przyjąć należy, że diagnoza zostanie postawiona po okresie gdy chory poprzez kontakt z innymi ludźmi będzie rozprzestrzeniał wirusa. Lekarze POZ i podobnie w SOR-ach nie spotykali się dotąd i w większości chyba się nie zetkną z tym rodzajem zakażeń, więc będzie jednak problem nawet przy dobrej woli i rzetelności lekarskiej.

   Nasze szpitale, no może oprócz specjalistycznych klinik, nie są przystosowane do tak groźnego zagrożenia. Nawet Oddziały Zakaźne nie posiadają odpowiednich kombinezonów bo te co są na wyposażeniu nie są szczelne, jest ich mało. Brak jest hermetycznych pomieszczeń o zaostrzonym rygorze antyseptycznym. A co gdy chory trafi w celu zdiagnozowania do zwykłego szpitala? Tu nawet nie ma kombinezonów. Do tej pory chorzy nosiciele HIV leżą na salach z innymi pacjentami, gruźlicy „prątkujący” podobnie. Personel medyczny ma do dyspozycji rękawiczki jednorazowe i maski- to cała ich ochrona. NFZ nie zrefunduje zakupów specjalistycznych środków ochrony – bo jak na razie refunduje leczenie a nie zagrożenie.

   Biorąc powyższe pod uwagę nie dziwię się konsultantowi, że stwierdził iż personel nie podejmie żadnych działań a wręcz opuści szpital w którym znajdzie się chory na gorączkę krwotoczną – bo pozostanie tam zagraża życiu. Dziwię się jednak, że mówi to głośno w mediach zamiast jako konsultant biorący udział w konsultacjach w ministerstwie tam nie kierował swoich uwag i zastrzeżeń. A może to robił tylko nie znalazł posłuchu i jedyną dobrą drogę zwrócenia uwagi na ten problem uznał podanie tego w telewizji.

   Jest to o tyle możliwe, że słuchając Ministra Zdrowia mówiącego o opracowanych procedurach i o tym jak świetnie przygotowani jesteśmy do walki z Ebolą, że miałem wrażenie jakby spadł ten Pan z kosmosu i nie widział co się dzieje w przychodniach gdy zaczyna się sezon grypowy.
Swoją droga procedury zwykle mówią jedno a realia są inne, bo personelu za mało, bo sal i miejsc brak, bo sprzętu nie ma lub szwankuje- gdyż szpitale oszczędzają. Oszczędzają bo muszą. NFZ płaci z opóźnieniami i to po zaniżonych stawkach.

   Ciekaw też jestem, jak by wyglądała kwarantanna wszystkich z którymi chory miał kontakt? Trochę tych ludzi by się pozbierało, jesteśmy jako Polacy towarzyscy. Kto zapłaciłby za pobyt w kwarantannie?

   Tak więc miejmy nadzieję, że jednak mimo wszystko Ebola jakoś nas ominie a szum jaki już powstał może przyda się o tyle, że zwrócona zostanie uwaga na fakt zabezpieczenia personelu medycznego w przypadkach chorób zakaźnych.

Nie należy ulegać panice ale dobrze by było mieć poczucie bezpieczeństwa, choćby ograniczonego.

czwartek, 9 października 2014

KK co dalej?


   Wczoraj wieczorem w telewizyjnej dwójce oglądałem ciekawy dokument. Tytuł był interesujący "Kryzys czy odnowa. Kościół pół wieku po Soborze" więc poczekałem do tej 23.30 żeby zobaczyć co faktycznie nowego może pokazać autor filmu.

   Gdy już zacząłem oglądać to zrozumiałem dlaczego tak późno go pokazali, a nie mogę zrozumieć jak udało się go wyemitować w publicznej TV bez nagonki kółek różańcowych (taka moda teraz nastała).
Mowa była o Soborze Watykańskim II, jakie zmiany przyniósł i jakie kontrowersje wywołuje do dziś.
 A spór jest tak duży, że już raz doprowadził do rozłamu a obecnie ponownie można oczekiwać następnego.

   Faktycznie SWII to była rewolucja w KK i dzięki niej skostniały i zgrzybiały kościół nabrał wiatru w żagle- to był powiew Ducha Świętego ożywiający struktury jak i wywołujący powrót do korzeni, do sedna chrześcianizmu.
Niestety opór Kurii Rzymskiej i papieży Pawła VI , JPII cofnęły kościół w znakomitej części do czasów przedsoborowych. Dziś widzimy narastający nacisk hierarchii kościelnej do odrzucenia wartości przyjętych przez ostatnie zgromadzenie biskupów.

   Jak wielką rewolucją w kościele był SW II i dlaczego dziś jest tak zwalczany przez konserwatystów kościelnych, w tym przez Episkopat Polski świadczą choćby następujące wprowadzone zmiany:

- odwrócenie piramidy struktury kościoła – do soboru uważano, że kościół to      Papież na górze z pełnią władzy, potem biskupi a na dole piramidy „lud Boży” a wprowadzono uznanie, że wszyscy katolicy to kościół a duchowni są sługami ludu bożego, których zadaniem jest nauczać i prowadzić do zbawienia;
- zrównanie płci a więc uznanie, że kobiety w kościele mają takie same prawa i ich zdanie ma taką samą rangę jak opinie mężczyzn ( nie było to takie oczywiste);

- uznanie, że celem małżeństwa jest nie tylko prokreacja lecz raczej wspólne dzielenie się miłością, a więc dopuszczenie antykoncepcji;
- uznanie wolności woli człowieka do wiary i wyznania oraz do szukania Boga „na własną rękę”. Odrzucenie planu Bożego jako idei, gdyż to ograniczałoby wolną wolę a więc jednego z największych darów jakim Bóg obdarzył człowieka;

- uznanie równości religii i ateizmu poprzez ufność w nieograniczone miłosierdzie Boże- każdy może być zbawiony, choćby był nie ochrzczony o ile żyje „godziwie” i nie czyni zła:

- uznanie dorobku naukowego i cywilizacyjnego ludzkości i prawa do poszukiwań naukowego opisania świata;
- postanowienie, że KK jest kościołem wszystkich a więc i też biednych i uciskanych;

- wprowadzenie języków narodowych do liturgii gdyż tylko otwarcie na biednych i niewykształconych a więc nieznających łaciny może prowadzić ich do Boga.

To tylko niektóre ze zmian jakie wprowadzono.

Niestety już Paweł VI choć był papieżem uczestniczącym w soborze i miał ten zaszczyt go zamknąć, niedługo potem pod naciskiem konserwatystów w kurii rzymskiej zaczął powolny odwrót od tych idei. Najbardziej zaś konserwatywnym odłamom kościoła przysłużył się nasz JPII. Wybrany celowo, by nie posiadał zaplecza w Watykanie i dawał się łatwo kierować. Spór na konklawe i trudność w wyborze to świadczy tylko o tym, że ten wybór był nastawiony na słabość. I tak się stało. Polak musiał szukać oparcia by sprawnie zarządzać i to oparcie znalazł w Kurii Rzymskiej a więc tam gdzie reformy nie udało się w pełni wprowadzić.

   Odrzucenie „teologii człowieka” jaką był przesiąknięty kościół Ameryki Południowej a więc oparty na biedocie i jej służący a przez Wojtyłę uznany za niosący marksistowskie idee, oparcie się na Opus Dei a więc organizacji kościelnej o charakterze delikatnie mówiąc sekciarskim oraz Legionach Chrystusa organizacji w której źle się działo (pedofilia, homoseksualizm) nie świadczą o postępowym myśleniu o kościele. Tuszowanie wszystkich afer pedofilskich, przekrętów bankowych Banku Watykańskiego też nie służą wizerunkowi „naszego papieża” i nie dziw, że często był wygwizdywany i zagłuszany podczas podróży po krajach trzeciego świata.
Był jednak człowiekiem na tyle obeznanym z nowoczesnością, że potrafił wykorzystać media w docieraniu do ludzi nowymi kanałami : radio, telewizja, podróże. Potrafił nawiązywać wspólny język z młodzieżą, reformować struktury jednak w ten sposób by na ich czele stali ludzie o konserwatywnym podejściu. Wszystko to było listkiem figowym.
My Polacy zawdzięczamy JPII wolność i demokrację – Tu ma niepodlegające podważeniu zasługi i dlatego go kochamy, dlatego też świat polityki darzyło szacunkiem i uznaniem jako „pogromcy komunizmu”.

   To tylko takie myśli „ na gorąco” jakie przychodzą mi do głowy po obejrzeniu filmu. Są one zbieżne z moją opinią jaką miałem wyrobioną już wcześniej ale tu dobitnie pokazano z czym mamy obecnie do czynienia.

   W Polsce trwa właśnie walka pomiędzy zwolennikami reform i konserwatystami. Niestety ci ostatni są w przewadze i to oni nadają ton dyskusji a właściwie zamykają dyskusję. To konserwatyści narzucają swe poglądy i traktują je jako jedyne możliwe do przyjęcia. Każde odmienne zdanie traktowane jest jako atak. Stąd walka z gender, klerykalizacja życie społecznego, wpychanie nauczania religii do szkół itd.

   Walka trwa o dużą stawkę. Top walka o być albo nie być KK. Jeśli konserwatyści zwyciężą liczba wiernych zacznie drastycznie spadać, już spada tam gdzie oni dochodzą do władzy. Ale to też walka o rządy dusz i … o pieniądze. A tam gdzie gra się o kasę i to dużą kasę walka jest brutalna i niestety nie po chrześcijańsku.
Po tym filmie widzę, że jednak Franciszek sam chyba nie da rady.

poniedziałek, 6 października 2014

Pożegnanie z Anną.

   Wczoraj pisałem o bliskich i o tym jak to dobrze, że są z nami. Jaką wartością jest ich obecność.
Nie minęła godzina od publikacji jak dotarła do mnie wiadomość o śmierci Ani Przybylskiej.
Smutne, złe wieści.

   Tak się składa, że nie miałem okazji poznać tej Kobiety osobiście. Nigdy już nie będę miał tego zaszczytu. Też smutne.
Podziwiałem jej urodę i śledziłem jej karierę. Robiła na mnie zawsze wrażenie delikatnej, ciepłej i wrażliwej osoby- takiej „co to, do rany przyłóż”.
Dziś wiele jest artykułów na Jej temat. I nic w tym dziwnego, miała w sobie ten dar, że budziła sympatię u wszystkich- rzadka to zdolność. Odeszła w kwiecie lat.

Przegrała walkę z chorobą, choć się bardzo starała. Miała dla kogo żyć, bo jak sama określiła Jej życiową rolą była Rodzina.

Jej Rodzinie składam swe wyrazy współczucia płynące z serca.

Starożytni Egipcjanie wierzyli, że człowiek żyje dopóki znane i pamiętane jest jego imię dlatego też  uważam, że Ania żyje i będzie żyć bo znalazła swe miejsce w naszej pamięci i sercach.

Cześć Jej Pamięci.

niedziela, 5 października 2014

Nasi bliscy- dzięki że są.

   W piątek dotarły do mnie dobre wieści z Bieszczad. Stan zdrowia mojego ojca ustabilizowany powoli się powinien poprawiać.

   Tak to już chyba jest, że gdy wszystko idzie dobrze to czasem nie dostrzegamy tego co mamy. Przyzwyczajamy się do tego stanu, dopiero gdy coś zaczyna się psuć to dociera do nas jakimi szczęściarzami byliśmy.
Podobnie jest z bliskimi. Przyzwyczailiśmy że po prostu są. Wystarczy odwiedzić, zadzwonić. Gdy z nimi się mieszka to czasem nas nawet ich obecność denerwuje, przeszkadza ich zachowanie itp. Gdy zaś pojawia się jakaś nawet obawa, że mogłoby ich zabraknąć dociera do nas jak wiele dla nas znaczą. Doceniamy ich zalety, talenty czy też radość jaką nam dawali swą obecnością.

Niby to żadne odkrycie- ale jak potrafi to „uderzyć” gdy dotyczy to nas samych.

   Pisałem kiedyś w pewnym artykule o tym jakim jestem szczęściarzem. Wyliczałem tam rzeczy za które winienem jest dziękować losowi, naturze, sile sprawczej, energii czy jak kto woli Bogu. I jestem za to wdzięczny. Za to, że zdrowie jakoś dopisuje mnie i moim bliskim , za to , że mam wspaniałą partnerkę, dzieci na tyle rozumne, że kształcą się i próbują być samodzielne na ile ich stać, za to że mam dach nad głową i zapewnione środki do życia.
To wszystko mam. Może brakuje mi wielu rzeczy i mam postawione cele do osiągnięcia ale mam też świadomość, że taki jak mój statut jest obiektem marzeń wielu ludzi. Wystarczy włączyć telewizor, przeczytać gazetę by się przekonać z jakimi problemami ludzie muszą sobie radzić.

   W piątek też mieliśmy dom znowu pełen ludzi. Przyjechali synowie żony i mój student wraz ze swoją dziewczyną. Dom znowu tętnił życiem. Wieczorem przy szklaneczkach Jacka Daniels'a spędzaliśmy miłe chwile na rozmowach, żartach opowieściach.
Sobota minęła podobnie.

   Dziś niestety nastał czas wyjazdów. Dwóch studentów pojechało do Wrocławia, jeden młodzieniec do pracy do Niemiec a wieczorem wyjedzie mój syn do Zielonej Góry. Taki to już los rodziców- patrzeć jak nasze pociechy wyruszają na podbój świata. Nam pozostaje czekać na wieści, kibicować im w codziennych zmaganiach,  wspierać w chwilach trudnych i oczekiwać na następną wizytę.
I tak powinno być. Cieszyć się tylko możemy, że w przeciwieństwie do wielu pokoleń naszych przodków nasi synowie jadą uczyć się lub pracować a nie muszą iść z szablą czy karabinem walczyć. Pokój to też wartość jaką mamy a nie doceniamy. My jesteśmy chyba pierwszym pokoleniem polaków, które wojną zna tylko z powieści, filmów czy opowiadań naszych rodziców.

Trochę mnie poniosło w stronę spraw globalnych.

W domu znowu zostaniemy z żoną i naszym wiernym psem. I to by były wieści na dziś.

czwartek, 2 października 2014

Podróże małe są czasem duże.

„Podróżować, podróżować jest BOSKO” śpiewała Kora Jackowska swego czasu.
Przyznaję jej rację.

   Dziś miałem przyjemność spotkać i porozmawiać z dziewczyną o podobnym zdaniu. Pasjonatką podróży i oglądania świata. Pani Agnieszka potrafiła połączyć swą pasję z biznesem i czerpać z tego połączenia radość.

Dom, samochód, pieniądze są a może ich nie być z różnych powodów ale to co zobaczymy, co przeżyjemy to nam zostanie do ostatnich swoich dni. Zawsze możemy powrócić we wspomnieniach do tych odległych miejsc, cudownych widoków czy też przygód. Z czasem nawet te nie zawsze przyjemne zdarzenia wspominamy z uśmiechem lub rozrzewnieniem.

  Poruszam ten temat również z uwagi na mojego ojca. Jest poważnie chory. Jego stan zaprząta mi myśli.

   Pamiętam jak parę lat temu postanowiłem zabrać go i zawieźć w jego rodzinne strony o których tyle mi opowiadał, do Sokala obecnie na Ukrainie. To miała i była podróż sentymentalna. Od 1951 roku gdy Stalin nakazał opuścić te tereny polakom i zostali oni przesiedleni w Bieszczady w ramach Akcji H-T, ojciec ani nikt z rodziny tam nie był.
 Mało się o tym mówi, mało kto nawet wie, że tyle lat po wojnie ludzie byli wysiedlani tylko dlatego, że mieszkali na pokładach węgla.

   Ruszyliśmy w drogę jadąc moim Voyagerem -(idealny na bezdroża Ukrainy) Ojciec, moje dzieci i mój pies Ares(jak zwykle)-  przez przejście w Krościenku , Sambor do Żółkwi. Żółkiew to miasteczko rodzinne naszego hetmana koronnego jednego z dwóch wielkich wodzów jacy zdobyli Moskwę. Drugi to Napoleon. Warto zwiedzić to miasto, zobaczyć zamek  Żółkiewskich, odwiedzić Kolegiatę odnowioną przez studentów Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W kryptach kolegiaty można zobaczyć szczątki Żółkiewskich i Sobieskich.

Potem dotarliśmy do Sokala. Tu już u mojego Taty łzy kręciły się w oczach widząc przepiękny kiedyś klasztor zmieniony na ciężkie więzienie i klasztorny kościół, gdzie przed wiekami królowie i hetmani oddawali hołd Matce Boskiej Sokalskiej a Chmielnicki oblegał i nie zdobył, bo stracił wzrok- teraz w stanie popadającym w ruinę. Tato oprowadzał nas po okolicach, opowiadał gdzie się bawili z rówieśnikami, gdzie się kąpali w Bugu, gdzie banderowcy wysadzili wagony z amunicją zabijając swoich rodaków wyjeżdżających na Ukrainę a czekających na stacji całymi rodzinami na wagony do załadunku.
Odwiedziliśmy kościół a raczej ruiny pięknego niegdyś barokowego kościoła w Warężu gdzie tato był ochrzczony. Tam też na cmentarzu odnalazł groby swoich dziadków i bliskich, zarośnięte ale jeszcze można było odczytać tablice.
W Sokalu odnaleźliśmy też dom w którym mieszkał mój dziadek z rodziną przed wysiedleniem. Dom tymczasowy postawiony z drewna podarowanego przez klasztor. Wydawało się , że nic z tego domu już nie zostało, a okazało się, że stoi.

   Podczas tego wyjazdu tyle było wzruszeń, tyle radości, tyle wspomnień. Tato był mi wdzięczny za to , że sprawiłem mu taką frajdę, ale gdy dziś o tym myślę, dochodzę do wniosku, że chyba to ja więcej miałem i mam satysfakcji z tego wyjazdu.
To ja jestem wdzięczny za to, że pokazał mi skąd mój ród, jak to kiedyś tam się żyło. Jestem wdzięczny za to, że moje dzieci wiedzą jak to jest być wygnanym z domu na poniewierkę, w nieznane, że wiedzą już jak ważne by wiedzieć dokąd trzeba czasem wrócić by odnaleźć swoją tożsamość.
 Czy będą kiedyś tej wiedzy potrzebować nie wiem.

Za tą całą wyprawę dziękuję Ci Tato.

Po tej wycieczce minęło dwa lata jak sam opuściłem swoje gniazdo w Bieszczadach.
Dziś ciężko byłoby taki wyjazd już zorganizować.

 Nauka na przyszłość- nie odkładajmy swoich planów na później bo czasem tego się już nie da cofnąć.

Chętnych zapraszam do albumów zdjęć z tego wyjazdu.

https://plus.google.com/u/0/photos/102753802008360504223/albums/5224808273701326081
https://plus.google.com/u/0/photos/102753802008360504223/albums/5224438659077649841
https://plus.google.com/u/0/photos/102753802008360504223/albums/5224068836744819905

środa, 1 października 2014

Wsiąść do pociągu... lub samochodu byle jakiego.

W życiu jak to w życiu. Raz jest lepiej raz gorzej.

Złe wieści docierają do mnie z Bieszczad. Do tego jesień, brak konkretnego zajęcia- nie nastraja to optymistycznie.

   Trzeba by chyba zrobić jakiś wypad, gdzieś na chwilę. Oderwać się od tego co w tej chwili mnie otacza. Odreagować.

   Kiedyś gdy miałem wszystkiego już dość, zapętliłem się w obowiązkach, sprawach pilnych i skomplikowanych, gdy czułem, że brakuje już oddechu wsiąść do samochodu i … jechać.
Jechałem wtedy na Słowację przez Radoszyce, tj. przez góry niezamieszkane, gdzie zwierzyna jedynie przebiega przez drogę. Jechałem przed siebie mijając małe wioski zamieszkane przez cyganów, przez wyludnione miasteczka. Czasem docierałem już do granicy węgierskiej (akurat to nie jest tak daleko).
Po drodze „gubiłem stres” nieśpiesznie pokonując kilometry. Zatrzymywałem się czasem gdzieś przy stadninie koni lub fermie strusi i miałem czas by zastanowić się nad tym co akurat teraz jest dla mnie tak naprawdę ważne. Mogłem sobie poukładać sprawy wg kolejności. Często okazywało się , że to co wydawało mi się najważniejsze, takie na już, super pilne bywało tak naprawdę nieistotne lub co najmniej mogło poczekać. Dzięki takiemu poukładaniu sobie spraw uniknąłem parę razy kłopotów nie pakując się w nieprzemyślane sprawy.

   Podobnie odpoczywałem w górach, gdzie przy ognisku siedząc i nasłuchując odgłosów zwierzyny, trzasków palących gałęzi można było wsłuchać się w siebie. Usłyszeć to co w duszy gra a w czasie codziennej bieganiny jest zagłuszane bełkotem informacji.

   Jeszcze inną formą ucieczki jest dla mnie sztuka. Oglądając sztukę teatralną, operę czy też zwiedzając galerie przeżywam swego rodzaju katharsis. Może to już nie to samo co jazda w siną dal bez celu ale podobnie relaksuje duszę.

   Teraz jeszcze związany jestem remontem i skarbówką ale jak to zakończę to chyba gdzieś ruszę, choćby na parę godzin. Nie mam już swego amerykańca z solidnym silnikiem którego odgłos jak muzyka działa kojąco na organizm – ale zawsze to jazda. Amerykanie mówią „wolność ma benzyny smak” i to chyba jest prawda. A może ja jestem zakamuflowanym jankesem? :-)

I to by było na tyle. Na dziś.

Expose- festiwal obietnic.

Dziś na gorąco.

Wysłuchałem przed chwilą wystąpienia p. Premier i jestem pod wrażeniem.

FESTIWAL OBIETNIC!

   Zapowiedź działań rządu, gdy się go słuchało obliczony na całą kadencję a nie na raptem rok rządzenia. Za dużo tego. Niepotrzebnie było tych obietnic tyle zwłaszcza, że niektóre z nich były już zapowiadane 7 lat temu i nie udało się ich spełnić.

   Swoją drogą zacząłem się zastanawiać, czy nie dalej byśmy byli gdyby p. Kopacz była premierem od początku kadencji, czy udźwignęła by ten ciężar.
Mam wrażenie, że może byłoby lepiej. Teraz trochę za późno.
Inną sprawą jest, że ciężko jest przeprowadzać niektóre pomysły choćby dobre gdy ma się w sejmie takich przeciwników jak PiS. To ugrupowanie wprowadza destrukcję dla destrukcji. Negują wszystko co nie wychodzi od Prezesa. Z taką opozycją naprawdę ciężko jest rządzić.

   Co mi osobiście się spodobało?
 Wspomnienie o milczącej większości i przypomnienie posłom kto ich wybrał i po co tam zasiadają- ale to tylko takie „wołanie na puszczy”. Mam wrażenie, że do większości polityków i tak to nie dociera- oni wiedzą wszystko lepiej i oni decydują co jest ważniejsze polityka energetyczna czy gender.
Następną rzeczą którą poruszyła pani premier a ważna w realizacji to oświata i szkolnictwo zawodowe – zaniedbywane przez poprzednie ekipy. Warte uwagi są działania prorodzinne ale to już było wspominane wcześniej tylko nie do końca na poważnie realizowane.
Wydaje mi się że lepiej by było zamiast obiecywać przełomy w transporcie, reformie skarbówki i wielu innych dziedzinach na których realizację potrzeba lat, gdyby Pani Premier skupiła się na trzech, czterech kierunkach i działaniach możliwych do realizacji w danym jej okresie. A tak opozycja będzie miała oręż w walce wyborczej szermując niezrealizowanymi obietnicami.

 Szkoda.

Życzę jednak powodzenia. W końcu jej powodzenie w realizacji tych stawianych celów to będzie i nasz sukces.