niedziela, 25 stycznia 2015

Powrót do filmu "American Beauty"


   Wczoraj po raz czwarty obejrzałem „American Beauty” -film jeden z moich ulubionych.
Wielkie dzieła mają to do siebie, że czytając lub oglądając je po raz kolejny odkrywamy coś nowego, zwracamy uwagę na jakiś detal który do tej pory nie był przez nas zauważony lub też zaczynamy postrzegać całość w zupełnie inny sposób.

   Tak też jest u mnie z tym filmem.

   Gdy pierwszy raz oglądałem ten obraz , jako rówieśnik głównego bohatera czytałem go jako opowieść o mężczyźnie przeżywającego trudny okres tzw. drugiej młodości. Bohater budzi się po kilkuletnim letargu małej stabilizacji życiowej i uświadamia sobie , że gdzieś po drodze zagubił siebie. Budując swój status materialny odsunął w zapomnienie wartości, którymi się szczycił w okresie młodości, zapomniał o swych marzeniach, rozmienił na drobne swe cele życiowe. Do jego świadomości dotarł fakt miałkości jego życia i w sumie klęski jako męża, ojca, pracownika.
Bunt przeciw temu skończył się katastrofą.

   Podczas następnych seansów dostrzegłem, że te same odczucia towarzyszyły i jego żonie. Zagubionej w trakcie budowy kariery, gdy otaczając się przedmiotami zatraciła swoją dziewczęcą energię, fantazję czy też pragnienie miłości. Zacząłem wtedy postrzegać film jako obraz katastrofy instytucji małżeństwa. Dwoje ludzi pełnych energii i wizji wspaniałej przyszłości w czasie kolejnych lat małżeństwa mimowolnie dopuszczają do uwiądu miłości, oddalają się od siebie i w końcu stają się dla siebie obcy, co gorsza ich córka również jest dla nich tylko elementem ich życia. Rodzina, status finansowy to fasada dla ich wewnętrznych frustracji. Na zewnątrz kochająca się rodzina a wewnątrz obcy sobie ludzie. Próba zmiany tego stanu rzeczy kończy się dla obydwojga katastrofą. Jej niespełniony romans, jego bunt to symbol niemożności naprawy tego co już zostało dawno popsute przez budowę fasad, pozorów.

   Wczoraj dostrzegłem, że tak naprawdę to koniec filmu wcale nie jest tak pesymistyczny, jak zakładałem to wcześniej. Przecież główny bohater odchodzi szczęśliwy, że choć przez ostatnie dni swego życia realizował się, odchodzi z tego świata dumny i w sumie pogodzony ze sobą.
Zwróciłem też uwagę na zmianę pokoleń a więc to dzieci przejmują rolę budowy własnej przyszłości, może inaczej, może lepiej a może skończą podobnie jak i rodzice ale dowiedzą się o tym za jakieś dwadzieścia lat.
W sumie obraz tańczącej na wietrze torby foliowej to nie symbol upadku i miałkości życia lecz raczej właśnie pokazanie jak świat potrafi być piękny, różnorodny, jak ludzie potrafią wznosić się i upadać pod wpływem zawirowań losu. Symbol przemijania a jednocześnie trwania i radości.

   Film jest budujący, pokazuje jak fantazje erotyczne nie zabijają jednak wartości etycznych w bohaterze a chęć przeżycia romansu przez żonę to przecież jest dążenie do odnalezienia w sobie miłości do swego męża.
Los nie musi być dla nas łaskawy, nie musi nas obdarzać samymi tylko dobrymi rzeczami ale musimy dbać o to by nie zatracić siebie w tym co robimy i nie stracić kontaktu z bliskimi. To my jesteśmy odpowiedzialni za to kim się stajemy i co z naszym życiem robimy. Czy żyjemy zgodnie z wewnętrznym głosem czy też budujemy fasady, pozory, czy zakładamy maski.
    Ale nawet gdy już okaże się, że nasze istnienie to w większości pozory to zawsze jest czas by się obudzić i starać się odzyskać własne ja. Im wcześniej to dostrzeżemy tym lepiej, bo budowanie na fałszu , na pozorach nigdy nie kończy się sukcesem i to niezależnie od wieku. Koleżanka córki bohaterów mimo swej młodości tworzy pozór otwartej dziewczyny by ukryć swe fobie i zagubienie ale postawiona w sytuacji trudnej wyjawia prawdę, sąsiad budując pozory prawego, zdyscyplinowanego i surowego mężczyzny skrywa swe skłonności, czy odkrywając się poprawia swą pozycję – to już inna sprawa ale na pewno korzysta z tego rodzina do tej pory tyranizowana.

   Warto więc wracać do dobrej literatury, filmu czy sztuki bo zawsze coś tam nowego możemy odnaleźć, coś odkryć.

 Polecam.

środa, 21 stycznia 2015

Czas ruszyć w świat czyli wrocławskie spotkanie.




   W ostatnią sobotę miałem okazję przebywać na spotkaniu z niesamowicie pozytywnie nakręconymi ludźmi- podróżnikami. Taka atmosfera, jaka panowała od pierwszych chwil spotkania jest naprawdę rzadko dziś spotykana.

   Przyjechali na to spotkanie ludzie z różnych miast Polski by wspólnie porozmawiać o tym jak to wspaniale jest podróżować, jak dali się porwać siedzącemu gdzieś tam w nich pragnieniu poznania świata, jak podróże stały się ich pasją. Dla niektórych stało się nie tylko pasją, ale sposobem na życie a nawet na zarabianie pieniędzy (na podróże).

Spędzanie wczasów w ciekawych miejscach i luksusowych warunkach za niewielkie pieniądze to też sposób na poznanie ludzi z innych krajów – podobnych pasjonatów.

   Przyznam szczerze, że na początku czułem się trochę wyalienowany, gdyż uczestnicy witali się jak starzy dobrzy znajomi, ich rozmowy to albo wspomnienia ze wspólnych pobytów lub opowieści gdzie byli ostatnio. Dla mnie to na początek trochę inny świat. Opowieści o limuzynach podstawianych dla nich przez hotele, cztero- lub pięcio- gwiazdowych hotelach i wyżywieniu to tematy dla mnie raczej obce, bo doszedłem do trzech gwiazdek na Ukrainie i Rumunii a wiadomo, że tam to zawyżona ocena.
Jednak atmosfera, jaka panowała sprawiła, że poczułem się jakbym został włączony do rodziny, do dużej „niebieskiej rodziny”. Dlaczego niebieskiej? To wyjaśnię już tym, którzy będą zainteresowani przyłączeniem się i wspólnymi wyjazdami.

   Nie będę wyjaśniał tu, jakim zrządzeniem losu znalazłem się na tym spotkaniu, ale podsumowując stwierdzam, że warto było poświęcić jedna sobotę. Klub jednoczy ludzi z różnych środowisk, są tu pracownicy naukowi uczelni wyższych, biznesmeni, robotnicy, prawnicy i tak naprawdę trudno mi jeszcze powiedzieć, z jakich kręgów się jeszcze wywodzą – jednoczy jedna pasja ciekawość świata.

   Czyż jest na tym świecie coś, dającego tyle radości, co relaks w przepięknym otoczeniu, egzotycznym klimacie i do tego wśród przyjaciół? Czy można jeszcze sobie coś lepszego wymarzyć? A gdy dodamy do tego fakt, że im więcej podróżujemy tym mniej te wyjazdy kosztują to już całkiem robi się przyjemnie.

   Wspomniałem już o tej ciepłej atmosferze, ale uderzająca jest relacja łącząca ludzi, którzy wspólnie odbyli kilka wyjazdów- to jakaś więź towarzyska i chyba nie tylko, bo z rozmów wywnioskowałem, że też wzajemna pomoc w różnych sytuacjach życiowych. Ciekawe i bardzo budujące.

Po takim spotkaniu człowiek wraca do domu naładowany pozytywną energią.

Nic tylko podróżować, szukać miejsc wartych zobaczenia i w drogę.

wtorek, 20 stycznia 2015

Św. Mikołaj? Nie wierzę.


   Witam wszystkich moich czytelników a zwłaszcza jednego lub jedną z nich. Dlaczego?

   W ostatnich dniach zdarzyło mi się dwie rzeczy wspaniałe i intrygujące. O jednym dziś a wspomnienia ze spotkania w Festung Breslau może jutro bo temat na dłuższą relację.

Tak więc zaczynam od wydarzenia z wczoraj.

   Gdy byłem w pracy żona odebrała małą paczuszkę adresowaną do mnie sądząc, że coś zamawiałem lub kupiłem. Gdy wróciłem do domu otworzyłem ją z wielkim zaciekawieniem, bo nic nie zamawiałem a przesyłka była opłacona.
To co było w środku zaskoczyło mnie na tyle, że nie wiedziałem i dalej nie wiem co o tym myśleć.

W małej paczce znalazłem … zegarek marki OMEGA z limitowanej serii. Automatik.

    Owszem pisałem o czymś takim ale o zegarku innej firmy . Brak natomiast jakichkolwiek danych adresowych nadawcy, faktury bądź też paragonu- totalna anonimowość.

Nie wiem co o tym myśleć. Czy mam czekać na fakturę? Czy też jest to jakiś upominek? Był taki co to brał w prezentach zegarki i marnie skończył (no może nie do końca tak marnie ale na pewno nie z honorem).
Na razie czekam na jakiś sygnał od nadawcy, bo przecież nie był to Św. Mikołaj z mojego postu kilka tygodni temu umieszczonego na blogu.

Czekam z niecierpliwością na choćby jedno słowo.

Na razie pozdrawiam wszystkich i jak tylko będę wiedział coś więcej, dam znać.

wtorek, 13 stycznia 2015

Wspomnień czar- pierwsze miłości.


   Teraz trochę wspomnień. Temat znany więc moje znajome z liceum pewnie drżą czy przypadkiem nie będzie o nich a jeśli tak to w jaki sposób opisane.
Cóż trochę to taki mały emocjonalny ekshibicjonizm z mojej strony bo pisać o tym jak się kiedyś kochało lub było kimś zauroczonym to trochę odsłanianie swego wnętrza. Pokazywanie zaś tego publicznie to odsłanianie własnej emocjonalnej przeszłości. Dla niektórych nie do zaakceptowania a dla obecnych celebrytów to chleb powszedni.

  Podstawówkę to pominę ale o czasach licealnych wspomnę parę zdań bo to już bardziej zaawansowane uczucia i pewnie się ktoś czytając moje wspomnienia zdziwi, że wtedy tak to odczuwałem lub w ogóle zaskoczę ją , że była obiektem westchnień.

   Do napisania tego tekstu przyczyniły się obserwacje młodzieży, moich dzieci. Oni jakoś inaczej postrzegają te sprawy, chyba normalniej.

  Z domu wyniosłem kult kobiety. Kobieta to postać czysta w sensie duchowym, warta piedestału, same zalety, jeśli seksualność to gdzieś tam ukryta pod wrażliwością i uczuciowością. W tym trochę chorym romantyzmie utrzymywały mnie powieści które „pochłaniałem” w tym czasie. Wszystkie dzieła W. Hugo, Sienkiewicz, Z. Kaczkowski,„Lalka” Prusa i inne. Nie dość że romantyk to byłem jeszcze człowiekiem bardzo nieśmiałym, prawie jak Jej Ekscelencja w „Seksmisji”.

   Normalnie- tragedia- jak dziś na to patrzę. No i jak tu starać się o względy jak ma się tak w głowie poukładane. Jakby tego było mało mój gust … to musiała być piękna dziewczyna.
Przy takich założeniach nie mogło być mowy o pełnym sukcesie ale...

   Zauroczyła mnie Doni , piękna szczupła blondynka, wysportowana o uśmiechu Merlin Monroe. Uczyła się w Liceum Sportowym. Miałem nie lada radość w sercu gdy pierwszy raz zagadałem ją w lodziarni ( najlepsze lody w Ustrzykach to u Makowskiego były) i o dziwo odezwała się i chwilę porozmawialiśmy.
 Hmm, no niestety sport to nie była moja mocna strona. Odpuściłem sobie a Doni wyjechała z Bieszczad i przeniosła się na Dolny Śląsk, gdzie po latach się odnaleźliśmy. Nadal jest piękną kobietą wartą grzechu.

 Wysportowane dziewczyny mnie przyciągały i gdy do naszej klasy przeniosła się Beata- to też i mnie oczarowała. Również wysoka, piękna szatynka ale po pierwszym zauroczeniu przeszliśmy na stopę przyjaźni i tak zostało. Z Beatą można było konie kraść, żartowaliśmy rozmawiali i zawsze było o czym. Raz tak nam się dobrze rozmawiało, że zamiast słuchać wykładu to prowadziliśmy ożywioną dyskusje wybuchając co raz śmiechem aż w końcu zostaliśmy surowo skarceni przez nauczycielkę literatury, a potem miałem indywidualny wykład na temat co gdzie wypada. Ciekawostką jest fakt, że po latach zastąpiłem na stanowisku dyrektorskim jej ojca, gdy całą rodziną wjechali z Bieszczad.

Ula nr 1 – ładna , brunetka , wesoła i wygadana. Trochę się nagadaliśmy ale tak naprawdę było w niej tyle pociągającego co i dla mnie denerwującego. Zawsze była taka poprawna, poukładana a ja trochę zbuntowany i raczej dynamiczny w poglądach. Miała w sobie jakiś czar- co uznałem, że w sumie czas zająć się kimś o bardziej zbliżonych poglądach to znów wracałem do rozmów z nią i jakoś tak nam ta znajomość leciała, była nawet na mojej osiemnastce. Nie rozwinęło się to nigdy w coś więcej.

Beata nr 2 to również piękna i mądra dziewczyna- ta to mnie już oczarowała dość konkretnie ale nie było mowy o czymś więcej, gdyż poświęciła się Bogu. Pamiętam jak byliśmy na rajdzie w Ustrzykach Górnych i na polu namiotowym przy ognisku zasnęła na moich kolanach- byłem taki szczęśliwy, słodki ciężar. Po maturze ku zdziwieniu matki i innych poszła do zakonu żeńskiego- szkoda.
Na koniec zostawiłem sobie już nie zauroczenie, lecz coś co do dziś gdzieś tam we mnie tkwi. Jak to mówią pierwsza miłość trwa na całe życie. Szkoda, że nieszczęśliwa.

Ula nr 2 ( w zasadzie winna być tą pierwszą bo była największą w mojej młodości namiętnością) Przeniosła się do naszej klasy z innego liceum i od pierwszego spojrzenia na nią wiedziałem, że będą kłopoty.
Piękna, idealne kształty, uroda i jak się okazało mądrość- nie dało się przejść obojętnie obok. Zawsze uśmiechnięta, zawsze mająca swoje zdanie. Radosna i życzliwa... była moją pierwszą poważną miłością. Jako że dojeżdżała do szkoły to po zajęciach był czas na chodzenie po mieście, więc włóczyliśmy się po wszystkich sklepach. Miała swojego chłopaka ale mnie to w ogóle nie przeszkadzało ( teoretycznie). Pewnego razu zasiedziałem się u niej w domu i przegapiłem ostatni autobus, trzeba było iść pieszo a nie było to takie proste. W styczniu, przy temperaturze -15 stopni trzeba było iść 25 km. do Ustrzyk Dolnych i słuchać narzekania Ryśka – kolegi, który zgodził się by mi towarzyszyć w tej wizycie. Nasłuchałem się wtedy, jak to mi całkiem odbiło i jeszcze jego w naraziłem na zamarznięcie. Ja jednak wracałem ogrzewany emocjami i nic mi nie przeszkadzało, marudzenie, mróz, śnieg.
Z Ulą zdarzyło się też tak, że po maturze ona swierdziła, że wystarczy jej studium nauczycielskie ale ja wraz z kolegami uznaliśmy, że szkoda takiej mądrej dziewczyny. Jacek miał samochód więc z Mariuszem pojechał po Ulę i przywieźli ja do mnie. Wypełniliśmy dokumenty na WSP w Krakowie i za dwa dni zawiozłem je do Krakowa. Nie miała innego wyjścia- pojechała na egzaminy. Zdała. Odwiedziłem Ulę jak już byłem w studium, poszliśmy na wino do Jamy Michalikowej- wspaniałe chwile. Ula w trakcie studiów przeniosła się bliżej swego chłopaka i tam już została. Odnalazłem ją na NK. Przejeżdżałem niedaleko niej i nawet byłem zaproszony na wizytę ale... nie miałem odwagi. Może coś by zabolało. Kontakt wirtualny daje to poczucie spokoju . Dziś pewnie bym się odważył i chętnie bym się z nią spotkał. Ale odległości są tak duże. Może kiedyś, kto wie.

I to by było na tyle. Piękne są nasze wspomnienia, wspomnienia pierwszych wzruszeń, pierwszych naiwnych zauroczeń, platonicznych uczuć- może to właśnie naiwne i infantylne ale warto takie wspomnienia mieć. Dziś mam wrażenie,że wszystko jest jakieś płytsze i zautomatyzowane. Może przez internet , komórki kontakty są mniej ekscytujące. Kiedyś trzeba było czekać na spotkanie by pogadać, trzeba było dać z siebie coś by pojechać w odwiedziny ( nie było tak samochodów, busów). Może właśnie przez to , że więcej musieliśmy z siebie dać to te uczucia były dla nas większą wartością.
A może dziś jest tak samo, tylko ja starszy tego nie zauważam.

Protest górników.


   Współczuję górnikom a jednocześnie popieram Ewę Kopacz w swoim stanowisku.

   Współczuję bo rozumiem obawę utraty pracy i tym samym środków na utrzymywanie rodzin, obniżenie poziomu życia bo w programy przekwalifikowania i aktywizacji zawodowej nie wierzę bo to tylko maszynki do wyciągania pieniędzy rządowych lub unijnych wykorzystywane przez firmy szkoleniowo -doradcze a ludziom niewiele dają.

   Górnicy ciężko pracujący pod ziemią w bardzo niebezpiecznych warunkach winni dobrze zarabiać i dla mnie to nie budzi żadnych kontrowersji.
Współczuję też górnikom dlatego, że zostali wykorzystani. Ich ciężka praca była wykorzystywana przez zarządy i kierownictwa kopań a także działaczy związkowych na etatach. 
Dla mnie to patologia by zarząd, który doprowadza do nierentowności przedsiębiorstwa bierze tak wysokie wynagrodzenia, premie i dodatki – pytam się za co? Związkowcy zatrudnieni na etatach a jest ich w kopalniach multum też tak naprawdę nie reprezentują interesów górników a jedynie dbają o własne stołki i apanaże w porozumieniu z kierownictwem.
Kopalnie otoczone są firmami, spółkami należącymi do osób powiązanych personalnie z kierownictwami kopalń, które jako podmioty zewnętrzne wykonują dla kopali usługi i wyciągają z kopalń olbrzymie pieniądze, które muszą wypracować górnicy lub pochodzić z budżetu państwa. Ponoć to otoczenie ma charakter mafijny i wejście na ten rynek dla innego, nowego podmiotu, bez powiązań, nie jest możliwy.

  Najwyższy czas tą całą patologię przerwać. Nie może być tak by kolejne miliony złotych pompowane w kopalnie trafiały do kieszeń zarządów, spółek zewnętrznych i związkowców a kopalnie nadal będą nierentowne.
   Kopalnia jak każdy inny podmiot na rynku powinien działać w oparciu o ekonomię, możliwa jest chwilowa interwencja państwa w celu utrzymania produkcji gdy okresowo spada rentowność tylko w przypadku nagłych spadków cen węgla na rynku, ale nie może to być sytuacja o charakterze stałym.

   Obecna sytuacja w górnictwie to patologia, która spowoduje „przejadanie” pieniędzy wpompowanych tam z budżetu i na to nie można się zgodzić.

Górnictwo powinno również stanąć na jakiś zdrowych zasadach, sami górnicy winni też zauważyć, że ich ciężko praca jest wykorzystywana do zupełnie innych celów niż powinna. Podobnie jak i ich dzisiejszy protest. Już zleciały się sępy z PiS-u i innych opozycyjnych ugrupowań by „udzielić poparcia” protestującym ale tak naprawdę to robią tam kampanię wyborczą pełną obietnic czym jedynie podgrzewają atmosferę.

   Zgadzam się z p. Kamilem Durczokiem i pytam się gdzie był rząd gdy była koniunktura na węgiel kamienny wtedy można było przeprowadzić restrukturyzację w mniej bolesny dla górników sposób. Czyżby liczono, że sytuacja sama się uzdrowi?
 Nie, w takich niejasnych, z pogranicza patologi powiązaniach nic samo się nie stanie- musi być interwencja państwa. I nie dotyczy to tylko górnictwa.
Gdzie był rząd gdy w prawie nieograniczony sposób do kraju spływał tani węgiel ze wschodu? Wiadomo było, że w końcu uderzy to w nasze górnictwo.
 Zadaniem państwa jest przewidywanie i stymulowanie zmian w gospodarce by zapewnić rozwój a nie liczenie, że niewidzialna ręka wolnego rynku sama uzdrowi sytuację, bo ten błąd już przerabialiśmy i do dziś mamy kłopoty z tymi dziedzinami które zostały pozostawione same sobie.

   Teraz rząd ma ciężki orzech do zgryzienia, bo przecież nie może sobie pozwolić na ustąpienie, zaraz inne grupy zawodowe zapytają – a my? W imię czego nauczyciel, pielęgniarka czy też pracownik porządkowy ma dopłacać do kopalń kolejne pieniądze?

  To są moje opinie, pewnie błędne ale na razie tak to widzę.

niedziela, 11 stycznia 2015

Paryż - Warszawa wspólna sprawa.


Tytuł w sumie taki sobie, bo oklepany ale niech już będzie.

   Dzisiejszy dzień minął pod znakiem dwóch ważnych, moim zdaniem, wydarzeń i im poświęcę trochę czasu. Niby nic je nie łączy ale po zastanowieniu jest jednak pewne wspólne zagrożenie, któremu musimy stawić czoło jako społeczeństwo.

   Pierwszym wydarzeniem komentowanym na całym świecie był marsz republikański w Paryżu. Ten marsz kilkuset tysięcy ludzi to wyraz solidarności z rodzinami i bliskimi ofiar terrorystów islamskich, znak jedności i siły społeczeństwa francuskiego oraz chęć pokazania wszelkim ekstremistom, terrorystom, że nie są w stanie zmusić, stłamsić i zastraszyć ducha narodu.
 Trzy wartości wypisane na sztandarach Francji – Wolność, Równość, Braterstwo to trzy idee których nie da się usunąć. W ramach tych haseł jest równość wobec prawa wyznawców wszelkich religii i ludzi niewierzących. To też duch swobody wyrażania swoich opinii i poglądów. 

Te wartości to prawdziwy fundament współczesnej Europy.

To na nich powinniśmy budować wszelkie struktury i założenia cywilizacyjne.

  Drugim ważnym wydarzeniem jest, jak co roku Finał WOŚP Jerzego Owsiaka

Wielotysięczny zryw naszego społeczeństwa do robienia dobra, do niesienia pomocy słabszym i potrzebującym.

Jurek Owsiak potrafił i potrafi porwać młodzież, oderwać ją od komputerów i sprawić by ten zimny dzień szli czynić dobro. Oprawa wspaniałej zabawy dodaje temu swoistego blasku. Jakże wspaniale robić wielkie rzeczy z uśmiechem na ustach i bawiąc przy tym wszystkich chętnych.
Charytatywna pomoc nie musi być pełniona w powadze i pompatycznej zadumie a wręcz odwrotnie- cieszmy się i radujmy, że tyle serc otwiera się na wspieranie najsłabszych- dzieci i ludzi starszych.

Jakimże małym i podłym trzeba być by dyskredytować działanie WOŚP. Oglądałem dziś filmik Maxa Kolonko umieszczony dziś na fb. Jak nisko trzeba upaść by głosić ten bełkot. Co się stało z tym Panem? Kiedyś go nawet ceniłem ale teraz mi wstyd za niego.

Wiadomo, że nie lubi się konkurencji ale po co przeszkadzać? Chcecie działać pod egidą organizacji przykościelnych to róbcie swoją robotę ale nie przeszkadzajcie gdy robią to inni.
 Że szkoda pieniędzy, które trafiły by do was? Trudno i tak wyciągacie więcej z kasy państwowej więc dajcie spokój.

Tym co łączy te wydarzenia w Paryżu i na ulicach polskich miast to pokazanie, że nie da się ludzi zastraszyć, stłamsić w imię jakiegoś Boga
 Cóż to za Bóg który karze zabijać, poniżać innych ludzi. Mały i nikczemny chyba musi być- a więc nieprawdziwy.
 Czy to Islam czy Katolicyzm- nie ważne. Mój Bóg jest miłością i miłosierdziem.

Niech Orkiestra gra do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej na pohybel ekstremistom religijnym wszelkiej maści .

sobota, 10 stycznia 2015

Ładne ciało to za mało...


   Pisałem już o tym, że szanuję i podziwiam Leszka Millera jako polityka. Wchodził do polityki w poprzednim ustroju jako działacz jedynej słusznej partii i poprzez różne zawirowania przebrnął będąc zawsze pierwszoplanową postacią polskiej sceny politycznej. Był ministrem, wicepremierem a także premierem. Uwikłany w tzw. aferę Rywina odszedł w niesławie i ku uciesze prawicowych polityków wydawało się, że z tego upadku nie da rady się podnieść. Jego mezalians z Samoobroną tylko potwierdzał te oceny, ale nie minęło wiele czasu i LM znów stał się pierwszoplanowym reprezentantem lewicy.

   SLD jednak pod jego rządami nie jest jednak w stanie odegrać znaczącej roli co pokazały ostatnie wybory samorządowe. Jeśli w tym ugrupowaniu nie zajdą znaczące zmiany to nie wróżę sukcesów w dalszych wyborach.
Tym bardziej zdumiewające dla mnie są ostatnie kroki przewodniczącego SLD.
Nominacja Magdaleny Ogórek na kandydata do fotela prezydenckiego jest zaskakująca podwójnie.

  Dzień ogłoszenia tej nominacji i sam fakt jej ogłoszenia w chwili gdy odszedł jeden z najważniejszych działaczy SLD i zarazem jeden z najbardziej szanowanych polityków w ogóle – Józef Oleksy- to zgrzyt, nietakt i zarazem błąd polityczny, który zaważy na całej tej kandydaturze oraz kampanii wyborczej.

Jakby nie patrzeć Pani Magdalena Ogórek jest postacią … no cóż, piękna z niej kobieta ale to trochę za mało by stać się poważną rywalką dla piastującego urząd Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Zwłaszcza, że jego obecne notowania odzwierciedlają i oddają sposób w jaki pełni on tą rolę. Jest co najmniej w tym niezły. Wg. mnie jest to chyba najlepszy Prezydent po okresie transformacji- konkurować z nim może jedynie Kwaśniewski ale z pierwszej kadencji, gdy faktycznie był postacią aktywną bez alkoholowych wpadek.

Pani Magdalena dla przeciętnego wyborcy jest jako polityk zupełnie nieznaną postacią, bez większych dokonań w działalności społecznej. Promowanie tej kandydatury jako symbolu zmian pokoleniowych na lewicy miałoby jedynie wtedy sens, gdyby nastąpiło otwarcie na "nowe" całej formacji a tu jakby nie tylko brak takich sygnałów, ale też czystki na szczytach władzy partyjnej jakby temu przeczą.

   Jedno zdanie jakie wypowiedział w ostatnim czasie Leszek Miller dla TVP, tylko świadczy o jego przenikliwości. To była ocena zawarcia porozumienia pomiędzy Ministrem Zdrowia a Porozumieniem Zielonogórskim. Stwierdził. że cały spór wygląda na wyreżyserowany.

Faktycznie wyglądało to jakby było wszystko ukartowane i lekarze dali się wciągnąć w tą grę polityczną. Wyszło przy okazji na moje- chodziło tylko i wyłącznie o pieniądze a nie dobro nas czyli pacjentów.

 Ktoś powiedział, że jak zaczyna być głośno o czymś w mediach to bacznie trzeba śledzić to co dzieje się w tle- bo na pewno nas okradną. Tak też było tym razem. Zrobiono sztuczny szum wokół lekarzy by cichaczem wprowadzić następny podatek. Gdy ludzie zbulwersowani i rozemocjonowani zamkniętymi przychodniami dyskutowali o służbie zdrowia weszły opłaty na paliwa- podnosząc ich ceny. Gdy wyszło „szydło z worka” ale nie było większych protestów Minister Zdrowia „ustąpił” i nastał społeczny pokój. 

Tylko do czasu, teraz na tapecie są górnicy. Ciekawe o co tak naprawdę toczy się gra.

Pani Magdalenie życzę sukcesów ale jak mówi piosenka „ ładne ciało to za mało...”.

niedziela, 4 stycznia 2015

Lekarze kontra... cd.

   Dziś po wypowiedzi ministra Arłukowicza, która jedynie potwierdza moje zdanie w temacie sporu PZ z MZ, trzymam kciuki za ministra.
Mam nadzieję, że nie ugnie się przed terrorem jaki funduje nam Porozumienie Zielonogórskie i swą postawę utrzyma do końca.

   Biznes owszem, ale misją lekarza jest służyć ludziom- to powołanie a nie tylko zarabianie pieniędzy. Można było stosować protest w inny sposób, nie zamykając przed potrzebującymi pomocy drzwi gabinetów. To zwykły szantaż i na taką formę negocjacji nie może być zgody. Tu w jak żadnym innym sporze chodzi o zagrożenie zdrowia lub życia obywateli a na takie zagrożenie państwo nie może nie reagować.

   Ministerstwo jednak nie może bagatelizować słusznych uwag środowiska medycznego dotyczącego Pakietu Onkologicznego, tylko trzeba jeszcze raz dokładnie te kwestie przeanalizować i ewentualnie skorygować błędy.

   No to po tym wpisie muszę chyba zmienić lekarza rodzinnego, bo mój akurat nie podpisał jeszcze kontraktu. Potrzebuję skierowania na badania krwi i EKG przed wizytą w Poradni Kardiologicznej więc nie mam za bardzo innego wyjścia.

sobota, 3 stycznia 2015

Lekarze kontra MZ

   Niedawno przeczytałem dowcip:
„ Jakiej narodowości jest Amor?
Odpowiedź- Jest Rosjaninem. Lata z gołą dupą, uzbrojony po zęby i strzela do ludzi mówiąc, że to z miłości.”
I ta ostatnia fraza przypominała mi się gdy usłyszałem wypowiedź Pani lekarz z Porozumienia Zielonogórskiego. W swej wypowiedzi podkreślała, że cały ten protest jest podyktowany „dobrem pacjenta”. Pan minister w swych wypowiedziach też tymże dobrem uzasadniał swe stanowcze działania.

   Hmm tyle troski o pacjenta a efekt? Fakt, że zlikwidowano kolejki do lekarzy POZ ale tylko dlatego, że ich przychodnie są zamknięte. Nawet byłoby to śmieszne, gdyby nie było straszne.
Chorzy znów są zakładnikami w sporze o kontrakty lekarzy z NFZ. Pacjenci zagubieni, pozostawieni bez pomocy lub stojący w kolejkach na szpitalnych oddziałach ratunkowych zadają pytanie komu zawdzięczają ten bałagan. W większości złorzeczą na rząd bo nie zdają sobie sprawy, że wina za ten stan leży po obu stronach.

    Jeśli nie wiadomo o co chodzi to przeważnie chodzi o pieniądze. Tak jest i tym razem, lekarze domagają się większych środków skoro obarczono ich dodatkowymi obowiązkami, a więc koniec lukratywnego interesu jakimi były ich gabinety. I to nie byłoby takie złe, gdyby nie jeden fakt, skoro już teraz ciężko się doprosić o skierowanie na badania, bo to przecież lekarza kosztuje wymierne pieniądze to jak będzie wyglądać diagnostyka po wprowadzeniu dodatkowych obowiązków. Od dawna twierdziłem, że najsłabsza stroną naszej opieki zdrowotnej są właśnie POZ-ty, bo tam odwleka się zlecenia badań lub skierowania do specjalisty, a gdy w końcu pacjent trafia do właściwego lekarza czasem jest już za późno. Lament w telewizji o zbyt późnej wykrywalności nowotworów w Polsce jest kwitowana apelem do pacjentów by częściej robili badania, ale nie trafia to do lekarzy rodzinnych a przecież nie każdego stać na prywatne badania.

   Zupełnie niezrozumiałą sprawą jest dla wszystkich jak koniec roku potrafił zaskoczyć urzędników ministerstwa zdrowia, NFZ-tu, o lekarzach nie wspomnę bo oni akurat byli zainteresowani takim obrotem sprawy. Teraz to rząd i NFZ wraz z pacjentami „są pod murem” - ostrzałem mediów i opinii społecznej.

   Problem można było przewidzieć, bo pojawia się cyklicznie, można więc było przygotować warianty alternatywne opieki medycznej, można było wcześniej rozpocząć rozmowy z lekarzami.
Można było. Tylko dlaczego tego nie zrobiono?

   Chyba teraz chodzi o pokazanie jak obie strony walczą o „dobro pacjentów”, potem obie strony dla tego dobra się dogadają a Państwo -czyli my wszyscy zapłaci lekarzom. Pacjenci będą zadowoleni, że w końcu przychodnie otwarte ale nie zdawać będą sobie sprawy ( w większości) że pieniędzy na ich leczenie będzie de facto mniej.

Wszyscy będą zadowoleni, lekarze zarobią więcej , pacjenci będą przyjmowani , urzędnicy pokażą jak się troszczą o pieniądze podatników.