Wczoraj po raz
czwarty obejrzałem „American Beauty” -film jeden z moich
ulubionych.
Wielkie dzieła mają
to do siebie, że czytając lub oglądając je po raz kolejny
odkrywamy coś nowego, zwracamy uwagę na jakiś detal który do tej
pory nie był przez nas zauważony lub też zaczynamy postrzegać
całość w zupełnie inny sposób.
Tak też jest u mnie
z tym filmem.
Gdy pierwszy raz
oglądałem ten obraz , jako rówieśnik głównego bohatera czytałem
go jako opowieść o mężczyźnie przeżywającego trudny okres tzw.
drugiej młodości. Bohater budzi się po kilkuletnim letargu małej
stabilizacji życiowej i uświadamia sobie , że gdzieś po drodze
zagubił siebie. Budując swój status materialny odsunął w
zapomnienie wartości, którymi się szczycił w okresie młodości,
zapomniał o swych marzeniach, rozmienił na drobne swe cele życiowe.
Do jego świadomości dotarł fakt miałkości jego życia i w sumie
klęski jako męża, ojca, pracownika.
Bunt przeciw temu
skończył się katastrofą.
Podczas następnych
seansów dostrzegłem, że te same odczucia towarzyszyły i jego
żonie. Zagubionej w trakcie budowy kariery, gdy otaczając się
przedmiotami zatraciła swoją dziewczęcą energię, fantazję czy
też pragnienie miłości. Zacząłem wtedy postrzegać film jako
obraz katastrofy instytucji małżeństwa. Dwoje ludzi pełnych
energii i wizji wspaniałej przyszłości w czasie kolejnych lat
małżeństwa mimowolnie dopuszczają do uwiądu miłości, oddalają
się od siebie i w końcu stają się dla siebie obcy, co gorsza ich
córka również jest dla nich tylko elementem ich życia. Rodzina,
status finansowy to fasada dla ich wewnętrznych frustracji. Na
zewnątrz kochająca się rodzina a wewnątrz obcy sobie ludzie.
Próba zmiany tego stanu rzeczy kończy się dla obydwojga
katastrofą. Jej niespełniony romans, jego bunt to symbol
niemożności naprawy tego co już zostało dawno popsute przez
budowę fasad, pozorów.
Wczoraj dostrzegłem,
że tak naprawdę to koniec filmu wcale nie jest tak pesymistyczny,
jak zakładałem to wcześniej. Przecież główny bohater odchodzi
szczęśliwy, że choć przez ostatnie dni swego życia realizował
się, odchodzi z tego świata dumny i w sumie pogodzony ze sobą.
Zwróciłem też
uwagę na zmianę pokoleń a więc to dzieci przejmują rolę budowy
własnej przyszłości, może inaczej, może lepiej a może skończą
podobnie jak i rodzice ale dowiedzą się o tym za jakieś
dwadzieścia lat.
W sumie obraz
tańczącej na wietrze torby foliowej to nie symbol upadku i
miałkości życia lecz raczej właśnie pokazanie jak świat potrafi
być piękny, różnorodny, jak ludzie potrafią wznosić się i
upadać pod wpływem zawirowań losu. Symbol przemijania a
jednocześnie trwania i radości.
Film jest budujący,
pokazuje jak fantazje erotyczne nie zabijają jednak wartości
etycznych w bohaterze a chęć przeżycia romansu przez żonę to
przecież jest dążenie do odnalezienia w sobie miłości do swego
męża.
Los nie musi być
dla nas łaskawy, nie musi nas obdarzać samymi tylko dobrymi
rzeczami ale musimy dbać o to by nie zatracić siebie w tym co
robimy i nie stracić kontaktu z bliskimi. To my jesteśmy
odpowiedzialni za to kim się stajemy i co z naszym życiem robimy.
Czy żyjemy zgodnie z wewnętrznym głosem czy też budujemy fasady,
pozory, czy zakładamy maski.
Ale nawet gdy już okaże się, że
nasze istnienie to w większości pozory to zawsze jest czas by się
obudzić i starać się odzyskać własne ja. Im wcześniej to
dostrzeżemy tym lepiej, bo budowanie na fałszu , na pozorach nigdy
nie kończy się sukcesem i to niezależnie od wieku. Koleżanka
córki bohaterów mimo swej młodości tworzy pozór otwartej
dziewczyny by ukryć swe fobie i zagubienie ale postawiona w sytuacji
trudnej wyjawia prawdę, sąsiad budując pozory prawego,
zdyscyplinowanego i surowego mężczyzny skrywa swe skłonności, czy
odkrywając się poprawia swą pozycję – to już inna sprawa ale
na pewno korzysta z tego rodzina do tej pory tyranizowana.
Warto więc wracać
do dobrej literatury, filmu czy sztuki bo zawsze coś tam nowego
możemy odnaleźć, coś odkryć.
Polecam.