piątek, 27 lutego 2015

Rumunia cz.IV- Bukareszt

   Bukareszt nie był na liście miejsc do zwiedzania lecz tylko kierunkiem pośrednim do Constanty nad Morzem Czarnym ale jak to u mnie zwykle bywa -plany sobie a rzeczywistość sobie.
Po noclegu w hotelu w małym miasteczku w Transylwanii obraliśmy kierunek na mapie Bukareszt, który mieliśmy ominąć obwodnicą.
Nocleg jaki mieliśmy to zbyt dużo napisane. Do hotelu trzygwiazdkowego nie wpuszczają psów. Trudno. Dzieci miały nocleg w hotelu a ja z moim "sierściuchem" spaliśmy w aucie. To kolejna zaleta tego wozidła, że jest na tyle wygodny by spokojnie można było spać na kanapie. Ja na jednej a pies na drugiej. Czego się nie robi dla swego przyjaciela. Rano partyzantka z kąpielą, bo dzieci się wykąpały w pokoju , potem córka została z psem a ja skorzystałem z dobrodziejstwa cywilizacji- prysznica.
Dzień zapowiadał się słoneczny i po śniadaniu w barze ruszyliśmy w drogę.
Przed wjazdem do Bukaresztu miał być zjazd na obwodnicę i pewnie jakiś był.
Ania siedząc nad mapą widać coś pokręciła lub też zmiana w organizacji ruchu była bo wjazd do stolicy rozkopany był jak Wrocław przed EURO. Tak czy siak , porobiło się. Wjechaliśmy do stolicy Rumunii. Problem- jak tu wyjechać z tej aglomeracji i to we właściwym miejscu.


Dzieci miały radochę bo oglądały, swoją drogą, piękne miasto.
Mały Paryż lub Paryż Wschodu- tak nazywają to miasto podróżnicy i tak jest.






Oprócz architektury podobnej do tej spotykanej w Paryżu to jest to również miasto-białe, miasto światła. Opera, teatr, Parlament to budynki obok, których przejeżdżaliśmy. Ania przez okna robiła zdjęcia a ja kombinowałem jak tu ustawić na kolejnych światłach by pojechać tam gdzie planuję. Gąszcz ulic, duży ruch i dziwne uśmiechnięte twarze pozdrawiające nas stojących na światłach. Trąbienie, machanie i radosne okrzyki trochę mimo iż miło było, że tak traktują Polaków, trochę mnie drażniło. Każdemu odpowiadać na zawołanie
"bun venit in Romania" i co? W końcu zatrzymaliśmy się obok muzeum wojska by zobaczyć na mapie jak z tego galimatiasu wybrnąć.
Niestety ustalenie miejsca i kierunku okazało się dość ryzykowną spekulacją. Zapytamy o drogę tylko jak?
Ja ze starszymi rozmawiałem po rosyjsku a córka z młodzieżą po angielsku. W końcu jedna kobieta zaoferowała nam pomoc i jadąc za nią wyprowadziła nas na drogę do Constanty.
Że też jej się chciało. Są jednak ludzie życzliwi i bezinteresowni na tym świecie. Potem droga wiodła nas prosto nad morze. Przeprawa promowa w upalny dzień to też jedna z atrakcji tego dnia, choć dla Aresa nie za bardzo bo blachy pokładu były rozgrzane słońcem i nie chciałem by się parzył w łapy. Mimo to wyskoczył ale po chwili znowu załadował się do pojazdu. Jednak po tej przeprawie szybko dojechaliśmy do Constanty i po szybkim przebraniu się ruszyliśmy na plażę.
CDN.

 
 

czwartek, 26 lutego 2015

Rumunia cz. III -Transylwania czyli Kraina Wampirów.

    Znowu nastała przerwa, przepraszam ale trochę za dużo zajęć naraz sobie wziąłem na głowę.
Szkolenia, wizyty u potencjalnych klientów, rozliczenia PIT, przemeblowanie zarządzone przez żonę w domu i pozyskiwanie nowych partnerów- trochę tego za dużo, a czasu za mało.

   Wracając do Rumunii – jednym z celów wyprawy była, jak pisałem, TRANSYLWANIA.
Po noclegu w „pensjonacie” i szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę do krainy wampirów.
Rumunia to naprawdę piękny kraj o zróżnicowanym krajobrazie. Mamy tu niziny, równiny, góry z niekończącymi się serpentynami, morze, duże rzeki i przepiękne obiekty architektoniczne. Warto to zobaczyć.
Drogi podobnie jak w Polsce raz lepsze , a raz gorsze nawet autostrady. Trzeba uważać na ograniczenia prędkości wjeżdżając do wiosek i miasteczek, bo podane na znakach wartości są rzeczywiste, ulice kręte i zakręty 45% stopni a nawet więcej to norma. Uważać też trzeba na stada psów wędrujących ulicami.

   Jechaliśmy przez wioski podziwiając zaskakujące swą kiczowatą architekturą pałacyki cygańskie.
 Trzeba mieć fantazję, pieniądze i nie mieć smaku by stawiać coś takiego. Choć swój urok ma.


Dzieciaki miały ubaw bo co raz coś było Romana, Posta Romana, Policja Romana, a dodam, że wtedy ministrem MEN był Roman G. „wsławiony” wprowadzeniem mundurków, więc radocha podwójna.

Piękne widoki z serpentyn.
   Gdy dotarliśmy do Transylwanii od razu to zauważyliśmy. Zmiana architektury, ubiorów ludzi, pojawienie się bryczek zaprzęgniętych w osiołki. Cóż za klimat. Ulicami wiosek chodzą kobiety w czarnych spódnicach, białych bluzkach i czarnych chustach na głowach. Co poniektóre również mimo upału miały zarzucone czarne żakiety ( czy jak to nazwać? Nie wiem). Mężczyźni również ubrani na czarno w kapeluszach.
Dotarliśmy do celu. Miasto gdzie mieszkał Vlad Tepes czyli Vlad Palownik pierwowzór postaci Hrabiego Drakuli- SIGHISOARY.

 Sighisoara jest malownicza.Takich kamienic jest na starówce mnóstwo.
 Akcent rzymski
 Wieża zegarowa i wjazdowa na zamkowe wzgórze.
 W tej kamienicy mieszkał Vlad Palownik.
 Widok na starówkę z zamku.
Pożegnali nas śpiewem. Rozpoczynał się festiwal muzyki średniowiecznej.

Piękne jest to miasto i zasłużenie wpisano je na listę UNECO. Średniowieczna cytadela do dziś zamieszkana, malownicza z uwagi na różne kolory elewacji i pokrycia dachów. Wieża zegarowa i kościół – obowiązkowy punkt wycieczki. Piękny też widok z cytadeli na stare miasto. Warto też zobaczyć ruiny rzymskiej twierdzy mającej bronić cesarstwa od wschodu.

Po zwiedzaniu doszedłem do wniosku , że to jest takie miasto, z taką magiczną energią, że podobnie jak rzymianie, którzy się tu osiedlili przed wiekami tak i ja mógłbym tam żyć.

   Fajnie było tam pooddychać tym dziwnym ciepłym i miłym powietrzem. Starówka tak malowniczo piękna, że gdyby ją ktoś namalował to można by określić obraz kiczem. Czasem tak jest, że piękno przybiera kiczowatą formę.

   Nie dość atrakcji? No to na Trasę Transfogarską.
Geniusz Karpat” by móc szybko przerzucać wojska pancerne z/na północ postanowił wybudować trasę przez strome góry Fogary. Jak postanowił tak i uczynił. Budowało ją wojsko, ile żołnierzy tam zginęło to chyba nigdy się nikt nie dowie ale powstała wspaniała trasa dostępna tylko parę tygodni w roku.
My w połowie lipca mieliśmy okazje lepić kule śnieżne.

    Wjazd na trasę rozpoczęliśmy serpentynami, stromizny i zakręty. Wydawać by się mogło, że nie skończą się. Trochę zacząłem się zastanawiać czy Voyager da sobie rade na wyższych wysokościach gdzie powietrze jest rzadsze. Ale dzielnie się spisywał. Zatrzymaliśmy się gdy tylko przekroczyliśmy granicę chmur bo dzieciaki zrobiły „wow” na widok kłębiących się poniżej chmur. 


 Woda dla psa musi się zawsze znaleść.
 Betonowe osłony przed spadającymi kamieniami.
 Parking nad chmurami.
 Widok w dół skąd przyjechaliśmy.
 Niestety córka "złapała" mnie na jedzeniu sera owczego lub precli sprzedawanych tam przez górali.
 Osiołki.

 Widok z korony zapory.
Dracula zaprasza na nocleg ;-)

    Dojechaliśmy do małego parkingu i mogliśmy się rozkoszować widokiem.

Nie konie to jednak jazdy w górę, kolejne zakręty , wodospady, zatrzymaliśmy się przy jednym z nich bo obok leżał jeszcze śnieg. Potem znowu w górę aż dojechaliśmy do górnej stacji kolejki linowej i do tunelu przekutego przez sam szczyt. Tunel to za dużo powiedziane, przebity w skale, źle oświetlony przejazd. Nieobetonowany, w surowej skale wykuty tunel by wąski na tyle, że aby minęły się dwie osobówki to trzeba było zwolnić i jechać prawie „na lusterka”. Jak długo jechało się na górę tak szybko minął zjazd. Córka przez okna robiła zdjęcia i tylko raz zatrzymaliśmy się by mogła pogłaskać pasące przy drodze się osiołki. Droga doprowadziła nas do zapory wodnej. Inna niż zapora solińska, inny rodzaj hydro- budowli. Wysoka na 160 m wydaje się mniejsza ale biorąc pod uwagą wysokość to masa spiętrzonej wody robi wrażenie. Skoki bungee odwołane z powodu deszczu- szkoda miałem ochotę na skok w tą przepaść- dziś niedozwolona dla mnie przyjemność przez kardiologa. Po krótkim postoju ruszyliśmy szukać miasteczka i jakiegoś lokum na nocleg.


I to by było na dziś tyle.
A jeszcze jedna uwaga na tle aktualnych wiadomości.
"IDA" dostała OSCARA a my mamy jeszcze więcej radości bo "Grand Budapest Hotel" dostał 4 Oscary a kręcony był w naszym mieście.

wtorek, 17 lutego 2015

Wspomnień czar- Rumunia cz.II

   O ile przejazd przez Słowację i Węgry minął pod znakiem delikatnego słońca o tyle Rumunia przywitała nas deszczem, mgłą ale nie było zimno. Granicę przekroczyliśmy w pobliżu Oradei. Po odprawie postanowiłem kupić winietę, ponoć dostępną na stacjach benzynowych. Podjechałem na stację i okazało się , że nie ma a ekspedientka wskazała na stację po przeciwnej stronie czteropasmowej drogi wiodącej do i z przejścia granicznego. Wsiadłem w samochód i w poprzek pasów podjechałem do drugiej stacji, ale i tak winiet nie było. Trudno jedziemy bez, nie chcą naszych pieniędzy to nie. Ruszamy w drogę. Dziarsko znowu przejechałem przez trzy pasy ruchu , podwójną ciągłą linię i miałem zamiar jechać w kierunku Oradei ale okazało się , że moje „wyczyny” były obserwowane przez policjantów stojących pomiędzy zaparkowanymi przy drodze samochodami.
Tak, doszło do pierwszego i jedynego bliskiego spotkania III stopnia z policją Rumuńską. Trudności językowe nadrobione gestykulacją nie przeszkodziły dogadać się i po okazaniu legitymacji IPA ucięliśmy sobie pogawędkę jak „koledzy po fachu”. Z życzeniami szerokiej drogi (i bez mandatu ani łapówki) ruszyliśmy w głąb tego, jak się okazało pięknego kraju.
   Przejeżdżając obwodnicą Oradei mieliśmy dziwne wrażenie jakbyśmy jechali przez środek jakiegoś zakładu pracy fabryki. Po obu stronach drogi jakieś instalacje przemysłowe, przejeżdżające w poprzek maszyny i ciężarówki – czy przypadkiem zamiast na obwodnice nie wjechałem faktycznie do jakiejś fabryki? - takie pojawiło się pytanie ale zaraz wątpliwości nasze zostały rozwiane przez pojawiające się salony samochodowe pomiędzy halami produkcyjnymi. Zresztą jak się później okazało to normalna sprawa , że przy wjeździe do miast najpierw widzieliśmy obiekty przemysłowe a potem dopiero zabudowania miejskie.
Takie indiustralne "kwiatki" są na porządku dziennym.

  Kierując się na Cluj-Napoca przemierzaliśmy kolejne kilometry, kolejne serpentyny ( o tych to w tym kraju nie brakuje) i podziwialiśmy piękne krajobrazy.
Jeden z widoczków, po trasie.

    O godz. 18- tej doszedłem do wniosku, że czas rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Trafiliśmy do szumnie nazwanym pensjonatem domu przy głównej trasie, gdzie za śmieszne pieniądze otrzymaliśmy  trzy miejsca noclegowe i zezwolenie na nocleg psa w pokoju.
Nasz "pensjonat"- nie było źle. Proszę zwrócić uwagą jak prowadzone są rury gazowe- na powierzchni.

Właściciel kaleczył język polski i opowiadał jak pracował na budowie w Katowicach (świat jest naprawdę mały). W miejscowym sklepie zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie oraz … miskę dla psa bo okazało się, że zapomnieliśmy. Zakupy tez fajnie wyglądały bo nie mogąc nas zrozumieć Pani ekspedientka poprosiła bym wszedł za ladę i sam sobie wybierał co mi potrzebne- ciekawe czy u nas takie coś się zdarza.
Po kolacji położyliśmy się spać bo czekała nas droga do Transylwanii …

sobota, 14 lutego 2015

Wspomnień czar- Rumunia cz.I

    Naruszę trochę chronologię i opiszę wyjazd do Rumunii pomimo że wcześniej jeździliśmy po Ukrainie ale tak będzie chyba lepiej.

Opisywałem już przy okazji relacji z wyprawy na Węgry, że moje wyjazdy to trochę tak na żywioł rzucone eskapady. No, może nie tak do końca bo trasa wcześniej wytyczona a i o miejscach ciekawych po trasie trochę informacji zbierałem.
Pisałem też, że wyjazd na Węgry uświadomił mi krótkowzroczność jako ojca i jedynego dorosłego w czasie wyprawy. Co by się stało z dziećmi gdyby przydarzyło mi się coś niespodziewanego? O wypadkach nie myślimy, nie planujemy ale zdarzają się. Wydaje się zawsze, że przydarzają się innym , nie nam ale przecież nie mamy żadnej gwarancji, że tym razem tym innym będę ja. Kierunek wyjazdu jaki obrałem dodatkowo zmotywował mnie do zapewnienia dzieciakom jakiegoś zabezpieczenia. Ubezpieczyłem siebie i dzieci. Wyposażyłem je w nr telefonów do rezydentów ubezpieczyciela na Węgrzech i Rumunii oraz do przedstawicielstw konsularnych, tak na wszelki wypadek.

Dlaczego Rumunia?
Dzieci były akurat w okresie zafascynowania jakimś filmem o Drakuli a to podsunęło mi pomysł zobaczenia Transylwanii a skoro tam już byśmy jechali to koniecznie trzeba by wjechać na Trasę Transfogarską i tak powoli układał się plan wyprawy.

   Trochę obawiałem się tego wyjazdu ze względu na to , że kierunek był dość egzotyczny wśród znajomych no i przecież parę lat wcześniej zatrzymywałem nielegalnie przekraczających granicę obywateli tego kraju, a w miastach pełno było żebrzących Rumunów. Koledzy pukali się czoło jak opowiadałem im gdzie planuję wyruszyć. Okradną, pobiją – nie masz gdzie jechać?- to słyszałem ale było już za późno. Decyzja podjęta, dzieciaki nastawione na wyjazd. Trudno , zobaczymy jak to będzie.
Całe to planowanie to raptem tydzień. Szybki wyjazd na Ukrainę by zatankować „szeryfa”, pożyczyłem namiot ( na wszelki wypadek) i zaczęliśmy się pakować w piątek by rankiem wyjechać.
   Pakowanie też było na zasadzie wszystko co może się przydać- lepiej więcej zapakować niż miałoby nam czegoś braknąć.   W nocy jak zwykle w takich wypadkach nie mogłem spokojnie spać, w głowie powstawały różne scenariusze, wizje komplikacji itd. Zresztą nie tylko mnie męczyły natrętne myśli, tylko Ares spał jakby nigdy nic nie przeczuwając, że czeka go nie lada spacer.  Rano pobudka o 6-tej karmienie psa, ostatni przegląd i uzupełnienie bagaży no i w trasę.
Skład wyprawy na tle "szeryfa"

   Zadania były podzielone, Marcin jako, że miał chorobę lokomocyjną siedział z przodu, na kanapie za mną Ania z mapą (biedronkową) Europy jako pilot a Ares na tylnej, największej kanapie miał za zadanie... no, miał tylko być spokojnie, bo przeważnie się wiercił.


   Ruszyliśmy przez Radoszyce do Słowacji, odprawił mnie mój kolega, który przez parę miesięcy był u  nas na przejściu jako Kierownik Zmiany. Razem ze słowackim pogranicznikiem życzyli nam szczęścia powątpiewając , że to będzie udana wycieczka.
   „Szeryf” czyli Chrysler Voyager choć nie ma osiągów sportowego auta bo niby jak by miał to mieć gdy pod maską pracował włoski silnik z … ciągnika ale miał tą zaletę, że dosłownie łykał kilometry ze stałą prędkością a nam zapewniał na tyle dużo miejsca, że Ania spokojnie mogła sobie spać na kanapie, osobno drzemał Ares a my faceci jechaliśmy przez całą Słowację i zatrzymaliśmy się na chwilę by rozprostować nogi dopiero w Tokaju na jednej z winnic.
   Pogoda nam sprzyjała, było ciepło ale nie gorąco świeciło słońce ale delikatnie zza cienkiej warstewki chmur.
Popas na zjeździe do winnicy w Tokaju.
   Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej aż do granicy Węgiersko -Rumuńskiej. Po Węgrzech się dobrze jeździ, drogi są dobre, znaków jest zdecydowanie mniej a te co są to właściwie określają ruch drogowy- nie to co u nas.

  Dla nas zagadką było jak będzie po przekroczeniu granicy i wjeździe do kraju „Geniusza Karpat”. Coś w tym jest, że ludzie bezwzględni pozostawiają po sobie czasem bardzo dobre rzeczy na których realizację nie zdecydowałby się demokratyczny rząd. Mussoliniemu włochy zawdzięczają sieć autostrad, przelotowość Rzymu, punktualność pociągów, Napoleonowi europejczycy zawdzięczają kodeks cywilny a Francuzi setki budowli, itd. Hitler i Stalin tez zostawili po sobie parę dobrych rzeczy … nie to jest jednak tematem – dobrze, że ich już nie ma.

  O samym wjeździe do Rumunii napisze następnym razem, bo … no właśnie, :-)

Dlaczego nie odnosimy sukcesów w mlm?

   To tytułowe pytanie zaprząta głowę wielu ludziom rozpoczynającym pracę w tym biznesie.
Przeważnie do tej działalności wciąga nas ktoś znajomy opisując jaki to jest dobry sposób na życie, na dodatkową gotówkę itp.
   Potem jedziemy na szkolenia tam trenerzy nam robią wodę z mózgów, jak to jest wspaniale a jak będzie jeszcze lepiej tylko przyłącz się i zaangażuj. Roztaczają przed nami wizję wspaniałej lekkiej pracy i bogactwa serwując wizualizację w postaci słupków, tabel wynagrodzeń i pokazując ile ktoś zarobił. SUPER. Jesteśmy oczarowani, energetycznie naładowani i pełni werwy. Wracając do domów obmyślamy strategie, w głowie pulsują słupki naszych dochodów a w uszach słyszymy szelest banknotów stuzłotowych. No to teraz pokażemy światu jakimi jesteśmy bossami.

   W następnych dniach spotykamy się ze znajomymi, dzwonimy po kolegach i koleżankach. No i tu zderzamy się ze ścianą. Mimo naszych zachwalań oni nie chcą naszych towarów, usług. Cała ta energia, która mieliśmy po szkoleniu powoli opada, schodzi z nas powietrze. Co jest? Jak to tak?- pytami się sami siebie. Telefon od naszego menadżera dopinguje nas do pracy bo plan sprzedażowy  leży tylko nas dobija, na odczepnego wykonujemy kilka telefonów , spotkań i już jesteśmy świadomi swej klęski. Pełna frustracja wkrada się nam do głowy. Jak to się dzieje, że taki dobry produkt nie znajduje nabywców, Dlaczego innym się to udaje a nam nie? Może mlm to nie dla nas?
Męczymy się, nie śpimy po nocach, sny o bogactwie zmieniają się w koszmary o dopadającej nas biedzie. Nasz stan umysłu rzutuje na nasze życie codzienne, frustracja w połączeniu z codziennymi problemami rodzinnymi powoduje wzrost agresji i zaczyna się wszystko nam sypać.

   Co ze mną jest nie tak? Ja się do tego nie nadaję! - te wnioski determinują rezygnację z pracy i pozostawiają przeświadczenie, że to jakieś naciąganie, coś nie dobrego.

   Wielki błąd jaki popełniają trenerzy to nieprzygotowanie adeptów do sytuacji odmowy, do prowadzenia tak rozmowy by zawsze można było do klienta powrócić z tym tematem przygotowanym już lepiej.

   Teraz omówię pytania jakie sobie musimy postawić- te naprawdę ważne w tej pracy.

Czy produkt który sprzedaję jest dobry?

Może nawet nie tyle ważne jest faktyczna jakość co nasze przekonanie o tej jakości. Człowiek który sprzedaje coś do czego sam nie jest przekonany musi być z pewnością bardzo dobrym aktorem by przekonać klientów do swej oferty. Chyba, że wykorzystuje się socjotechnikę jak sprzedawcy pościeli wełnianych, garnków a więc wyższa szkoła jazdy.

Czy trafiam we właściwy profil odbiorcy?

Każdy produkt ma swego kupca i nie ważne co to jest czy to usługa czy jakiś niszowy produkt, ważne by pasował do człowieka , do jego charakteru i oczekiwań.

Czy mam właściwą motywację?

Motywacja w tej pracy jest jedną z kluczowych kwestii. Zastanówmy się czy i jak silną mamy motywację. Czy ma to być tylko takie sobie dorobienie do pensji czy idziemy na całego a więc zasadniczy dochód? Im większa motywacja i determinacja tym większa szansa na sukces nie tylko w mlm ale we wszystkich dziedzinach życia. Tak to już jest w życiu, że gdy mamy tzw. nóż na gardle, jakaś tragedia w rodzinie, katastrofa finansowa to mamy tak silną motywację, że jesteśmy w stanie zrobić rzeczy do których wydaje się nam, że nie jesteśmy zdolni.

Jak rozmawiamy z potencjalnym klientem?

Ważne jest jak rozmawiamy z osobą której sprzedajemy towar bądź usługę. Pierwsza sprawa to przekonanie o czym już wcześniej wspomniałem. Musimy sami być pewni co do jakości naszej oferty- kłamstwo jest szybko wyczuwane przez rozmówcę. Musimy być komunikatywni. To oznacza, że należy się trochę pouczyć z psychologii o komunikacji, bo nie oznacza to, że mamy zarzucić rozmówcę całą masą informacji i ofercie lecz tak prowadzić rozmowę by rozmówca sam zaczął dociekać szczegółów. Nie możemy prowadzić rozmowy z pozycji mądrzejszego, wiedzącego więcej, to ma być rozmowa w której podsuwamy jedynie rozwiązanie jakiejś życiowej sprawy w życiu naszego klienta.

   Jeszcze jedna uwaga- w czasie takiej rozmowy nie sprzedajemy towaru lub usługi lecz siebie. Musimy stworzyć siebie jako przedstawiciela idei, historii postaci związanej z towarem. To my jesteśmy podmiotem sprzedaży natomiast usługa czy towar jest dodatkiem do naszej postaci.
Ogólna zasada jest w naszym życiu jest taka. Musimy pracować, robić coś, dzwonić, spotykać się, rozmawiać utrzymywać dobre relacje z ludźmi. Nikt za nas tego nie zrobi, nie ma na co czekać. Sukces, w każdej dziedzinie życia, sam do nas nie przyjdzie- trudno, trzeba trochę wysiłku włożyć by osiągnąć coś o czym marzymy.

   Co ja robię i czym się zajmuję? A to proste. Jestem takim szczęściarzem, że oferuję ludziom coś przyjemnego, coś wspaniałego. Bo czyż jest coś przyjemniejszego niż podróżowanie i wypoczynek w egzotycznych miejscach. A gdy dodam, że przyłączając się do mnie można podróżować z gwarancją najniższej ceny, że im więcej podróżujesz tym mniej za to płacisz a nawet możesz zacząć zarabiać, to sam powiedz czy jest coś lepszego? To przecież coś o czym każdy marzy. Każdy by chciał być na wczasach w cztero- czy pięciogwiazdkowych hotelach, by na lotnisko wyjeżdżała po niego limuzyna hotelowa, by spędzać wakacje nie tylko w luksusowych warunkach ale i z towarzystwem o podobnych zainteresowaniach i pozytywnie zakręconych.

   No cóż, ja tak mam ale podobnie jak większość działających na rynku mlm muszę stale się uczyć, poznawać ludzi bo bez tego niewiele wskóramy.

niedziela, 8 lutego 2015

Wspomnień czar- Podróże cz.II Węgry.


   Kontynuując temat podróży powoli przechodzę do następnych wydarzeń z mego życia.

   Zdarzyło się raz, że pełniąc służbę na przejściu granicznym rozmawiałem z nowo przybyłą kontrolerką, młoda dziewczyna – to jak tu nie pogadać. Zwróciłem uwagę na jej opaleniznę więc opowiedziała,że właśnie była w weekend na Węgrzech w Hajduszoboszlo.
- Hajdu... co? -zapytałem.
Ona z właściwym sobie uśmiechem zaczęła opowiadać o tym największym w Europie kompleksie basenów. Ja wypytywałem o szczegóły a ona cierpliwie odpowiadała. Tak potoczyła się rozmowa na temat Węgier. Dla mnie wydawało się, że wyjazd do kraju „bratanków” to mordęga ze względów językowych. Toż to nie język a raczej wada wymowy. Jak tu się z Madziarem dogadać? Właśnie w trakcie tej rozmowy zaczął mi świtać w głowie szaleńczy plan. Zaraz po powrocie do domu zasiadłem do kompa i internetowo sprawdziłem na forach jak tam jest, ile mniej więcej kosztują noclegi, wyżywienie itd.

    Tak się fajnie składało, że następny weekend miałem wolne od służby. Zgłosiłem komendantowi, że wyjeżdżam z kraju, kupiłem forinty i … w piątek zacząłem się pakować. Duży Voyager mógł pomieścić trochę bagaży więc zapakowałem na zapas, na wszelki wypadek (prawie jak kobieta) różne ubiory, rzeczy które wydawało mi się, że mogą być przydatne- na zasadzie lepiej dźwigać niż ścigać.

W sobotę rano zapakowałem dzieci, psa i w drogę. Wedy jeszcze trzeba było mieć paszporty ale, że jeździłem z dziećmi na Ukrainę by tankować samochody te dokumenty mieliśmy. Bez paszportu jechał tylko pies, ale sobie pomyślałem, że jak nas nie wpuszczą na Słowację lub Węgry to trudno pojedziemy gdzieś w Polskę.

Wjeżdżając na Słowację przez Barwinek natknąłem się na znajomego funkcjonariusza SG, więc do Słowacji wjechaliśmy bez problemów. Słowacja wydawała mi się dziwna za pierwszym razem. Przejeżdżaliśmy przez wioski ale ludzi na ulicach nie widać. W miastach też ruch jakby ograniczony, niewiele samochodów i mało ludzi na chodnikach. Jakoś tak rozglądaliśmy się po tych okolicach, że za bardzo nawet nie zauważyliśmy jak dojechaliśmy do Novego Slovackiego Mesta gdzie wjeżdżało się na Węgry. Oczywiście przegapiłem zjazd na przejście i zajechaliśmy do stadniny koni. Skoro już tam byliśmy to zrobiliśmy sobie mały popas, ku radości psa bo konie widział pierwszy raz, i osiołek chciał koniecznie się zaprzyjaźnić z tymi dużymi zwierzętami. One zaś też ciekawe były co to za maluch skacze im między nogami. Gdy Ares zdobywał nowe doświadczenia my zabraliśmy się jak to na popasie za kanapki.

Po posiłku zawrót i na przejście graniczne. Bez problemów i wnikania co to za kudłacz z tyłu na kanapie leży wjechaliśmy do krainy słynącej z wina- Tokaju. Piękne krajobrazy z pagórkami i górkami porośniętymi winną latoroślą. Winnice zadbane, czyste i nie zarośnięte a takie widzieliśmy rok później w Mołdawii.
Pojechaliśmy trasą trochę dłuższą ale chcieliśmy z tej wycieczki mieć jak najwięcej frajdy i jak najwięcej widzieć- pojechaliśmy do Miszkolca a stamtąd autostradą do Debreczyna.
Autostrada prowadziła prosto, widok wspaniały gdy widzi się prostą drogę aż po horyzont- super, ale...
   Zawsze musi być jakieś „ale”. Trafiliśmy na wspaniałą pogodę i termometry przy drodze wskazywały + 37 stopni. Nasz wspaniały pełnoletni Chrysler Voyager II generacji tzw. szeryf nie posiadał klimatyzacji więc zarówno my jak i nasz pies trochę się ugotowaliśmy. Zjechaliśmy na stację benzynową by dać psu świeżej wody. Poszedłem do kasy i … no ni jak tu powiedzieć pięknej dziewczynie po węgiersku, że potrzebuje wody? Ale po krótkiej chwili gdy artykułowałem w jeżyku rosyjskim, polskim angielskim, niemieckim są prośbę machając przy tym rękami, pani dostrzegła przez szybę Aresa. Zawołała koleżankę, coś jej tam po swojemu powiedziała i pobiega z miską na zaplecze. Potem obie panie zamknęły kasy, wyprosiły kierowców i poszły ze mną do psa z wodą. Jaką miały radochę miziając go. Ten sam nie wiedział czy ma pić czy bawić się w podstawianie głowy do miziania. Otoczyła nas grupa klientów stacji i o dziwo nikt nie miał pretensji , że stacja nie czynna tylko pełno było uśmiechów , radości i życzliwości. Dostaliśmy jeszcze wodę mineralną dla nas i butelkę wody dla psa. Chyba tak źle nie wyglądaliśmy, że tak nas obdarzono tylko raczej z życzliwości. To zostanie już tajemnicą- bo jak tu było ich zrozumieć, co mówią.

 Tak czy inaczej dotarliśmy do celu zjeżdżając z autostrady wjeżdżając do Hajdu. Trudno było nie zauważyć kompleksu basenów, więc zaparkowałem i kupiłem dzieciakom wejściówki na baseny a sam poszedłem szukać noclegu. Nie było to wcale trudne. Pełno jest tam „naganiaczy”, którzy prowadzą jadąc na skuterach pod adres. Trudność polegała jedynie na tym, że miałem psa a to już nie wszędzie było tolerowane. Znalazłem jednak i taką kwaterę. Warunki znośne, szału nie było ale cóż wymagać za tą cenę i w dodatku w pobliżu celu do jakiego jechaliśmy a więc basenów.

Wieczorem gdy żar trochę zelżał a dzieciaki wyszły już z kąpieliska zafascynowane różnymi bajorami ruszyliśmy na miasto. Na pięknym deptaku wystawione stoliki, gdzie można było coś zjeść, napić się wina i posłuchać nie tak jak u nas wszechobecnego popu ale grających i śpiewających piosenki węgierskie muzyków. Dla nas to był zupełnie inny świat. Dziś gdy na to patrzę to wydaje się normalne, tak w świecie jest, ale dla nas wtedy to było wspaniałe przeżycie.
Były też i humorystyczne akcenty gdy słuchało się rozmów rodaków nieświadomych, że ktoś ich jednak rozumie.

Po kolacji i spacerze udaliśmy się pełni wrażeń na spoczynek. Leżąc w łóżkach słuchaliśmy grające cykady, nie świerszcze nasze polne lecz zupełnie inne brzmienie – takie niby nic ale jak potrafi wprowadzić w nastrój niezwykłości, spokoju i zadowolenia. Chyba jakiś inny jestem ale często czerpię radość z czegoś obok czego inni przechodzą obojętnie.
W niedzielę rano śniadanko. Cóż poszliśmy do fast foodu bo syn był na etapie niejadka i chciał koniecznie frytki. Dobrze mu mówię, to idź i sobie to zamów u tej kobiety- może cię zrozumie. Poszedł pokazał na szyldzie o co mu chodzi, córka podobnie, więc i ja tez coś tam wybrałem. Potem siedzimy przy stoliku i zastanawiamy się co nam podadzą. Podali nam to co chcieliśmy i w dodatku pies dostał dwa kotlety za free. On to zawsze miał dobrze za sam wygląd więcej dostawał niż my za pieniądze.

Później , po śniadaniu- baseny. Cały kompleks jest tam tak rozwiązany, że na dobra sprawę można tam rano wejść i wyjść dopiero wieczorem. Pełna gastronomia jest na miejscu. Obok normalnych basenów są też lecznicze, gabinety masażu , spa i wszystko co wiąże się z odnowa biologiczną. Super miejsce POLECAM, o ile ktoś tam jeszcze nie był.

   Popołudniem trzeba jednak było wracać do domu. Obiad zjedliśmy w typowo Węgierskiej restauracji gdzie menu było również w j. Polskim a i kelnerki rozumiały po polsku i łamaną polszczyzną przyjmowały zamówienie. Zjedliśmy węgierski obiad, pies oczywiście dostał talerz jakiegoś sosu z mięsem (za podstawianie głowy do głaskania) .

Po posiłku wyruszyliśmy w drogę powrotną ale już krótsza, przez Debreczyn na Tokaj. Z powrotem podróż jakoś tak nam szybko minęła i nie obejrzeliśmy się a byliśmy w Barwinku. Pełni wrażeń zasnęliśmy w domu z postanowieniem, że czas się w końcu ruszyć bo świat jest zbyt piękny by go nie zobaczyć.

Dzieci zasnęły szybko zmęczeni jazdą podobnie jak i pies. Do mnie zaś dotarło jaki jestem kiepskim ojcem i opiekunem, ale dlaczego do tego doszedłem to następnym razem , bo już do Rumunii byłem lepiej przygotowany.

środa, 4 lutego 2015

Po co , dlaczego?



Scenka:
   Siedzi na pustyni mężczyzna obok namiotu i trzymając na kolanach tabliczkę glinianą zapisuje pismem klinowym swoje przemyślenia, opisuje zdarzenia i to, „co mu leży na wątrobie”. Z namiotu wychodzi zdenerwowana kobieta otoczona grupką dzieciaków w różnym wieku. I jak to kobieta od razu robi awanturę
- To ty sobie tu siedzisz i wypisujesz te swoje brednie zamiast zając się czymś konkretnym, zapędź stado do zagrody, nanieś wody, zapal ognisko! Zrób coś w końcu.
Mężczyzna wstaje rzuca tabliczki w piach i mrucząc coś pod nosem odchodzi by zająć się stadem owiec.

   Po kilku tysiącach lat w tym samym miejscu telewizja National Geographic realizuje film o życiu ludów koczowniczych i o znalezisku, do jakiego dokopali się archeologowie. Profesor opowiada przed kamerą jak cenne tablice zostały tu znalezione. Jak dzięki tym zapisom jest możliwe odtworzenie stylu życia ludzi w minionym czasie, co myśleli, jakie mieli zwyczaje i jak postrzegali ówczesny im świat.

    Teraz pytanie czy zapisy, które powstają teraz mają szansę przetrwać setki lat i świadczyć o nas w przyszłości? Czy to, co pisze ktoś kiedyś przeczyta? Przecież tyle jest teraz publikacji, że w tym gąszczu moje akurat zapiski jest jak ziarnko piasku na pustyni. Jednak coś po tym pisaniu zostanie, choćby w świadomości tych osób, które to czytają, oceniają.

   Poza tym jest w pisaniu jeszcze jedna rzecz oprócz przekazywania swoich wrażeń, a mianowicie pisanie jest formą wyrażania i odreagowywania własnych stresów- to swoiste katharsis. Nie na darmo nasi przodkowie pisali pamiętniki, nie na darmo psychoterapeuci zalecają, co dzień notować to, co pacjentom przychodzi do głowy. Pisanie to też ćwiczenia umysłu. Proces myślowy, aby stał się zdaniem musi jakoś zostać przetworzony.  Czytanie to też ćwiczenie umysłowe.
Tak, więc odpowiedź na pytanie, – Po co ty to piszesz? Jest chyba jasna. Dla własnej przyjemności. Może też dla przyjemności czytelników.

    Mają rację Ci, co twierdzą, że żyć należy chwilą obecną, bo tylko czas teraźniejszy jest prawdziwy. Ale wspomnienia też są ważne, bo pokazują nam, dlaczego chwila obecna jest taka, jaka jest i jak czas przeszły determinuje przyszłość. Możemy też całkowicie zmienić przyszłość i o tym też napiszę, ale to zupełnie inna bajka wiec innym razem.

To na dziś i na temat, „dlaczego” tyle.

niedziela, 1 lutego 2015

Wspomnień czar - początki podróżowania.

Moje podróże. Część I – Początek.

    Wychowywałem się w małej Bieszczadzkiej wiosce w pobliżu Ustrzyk Dolnych. To miejsce i sytuacja rodzinna determinowały początek realizacji swoich marzeń o podróżach.

    Góry jak pisał Kasprowicz determinują rozwój wrażliwości człowieka na piękno i poznanie. Może ta ciekawość świata wynikała z tego że jako dziecko chciałoby się wiedzieć co jest za tą górą, za następną itd. I tak człowiek rośnie w przeświadczeniu że musi poznawać to co daleko, co zasłonięte, co musi odkryć choćby wymagało to wysiłku.

    Jako, że w domu rodzinnym rodzice zajęci byli dzieleniem czasu pomiędzy pracą zawodową, prowadzeniem gospodarstwa rolnego, dom – czasu na wyjazdy, wczasy nie było. Zresztą jak wyjechać na parę dni gdy zwierzęta w oborze. Pracy zawsze było na tyle, że ja jako najstarszy musiałem również uczestniczyć w podziale obowiązków i choć rodzice mnie nie zamęczali to jednak obowiązków trochę było. By poznawać świat musiałem czytać, dużo czytać.

  Nie było jednak aż tak do końca ciężko by nie było na wakacje jakiś wyjazdów ale to raczej do rodziny, do Tarnowa, do wioski pod Kraków. Na kolonii nigdy nie byłem, ale jako harcerz pojechałem na obóz na Roztocze- fajnie było trochę oderwać się od świata dorosłych i pobyć z rówieśnikami.

   Później jak każdy dorastający człowiek włóczyłem się po uczelniach Kraków, Lublin, Krosno. Trudno to jednak nazwać podróżami w sensie wypoczynku i relaksu. Chyba, żeby traktować je jako oderwanie się od lokalnego środowiska.

   Pierwsze wyjazdy typowo relaksacyjne i podróżnicze zacząłem już jako człowiek dorosły, mąż i ojciec. Brało się dzieciaki do samochodu i wyjazdy na góra 2 dni w Polskę lub jednodniowe wypady na jakieś zamczysko np. do Odrzykonia.  Byliśmy tym sposobem w Warszawie, Częstochowie, Krakowie i na Szlaku Orlich Gniazd. Niestety nie dysponuję zdjęciami gdyż zostały w Bieszczadach u byłej małżonki.
Wycieczki te były krótkie rodzinne i przede wszystkim krajowe, w moim rozumieniu było to na co mnie było stać. Decydował stosunek cena/jakość – to, że to był błąd to uświadomiłem sobie dopiero później.

   Gdy podjąłem decyzję o budowie własnego domu, wszelkie wyjazdy zostały zawieszone a budżet planowany był pod kontem budowy i dopiero po jej ukończeniu, po przeprowadzce do nowego domu można było pomyśleć o powrocie do realizacji marzeń, ale to też był przypadek , że ruszyłem za granicę.

   Jakie zdarzenie o tym zadecydowało opiszę w następnym wpisie. Powiem tylko tyle, że warto było posłuchać rad i w końcu ruszyć, a potem to już poszło.

CDN.

Św. Mikołaj z Hiszpanii -kto by pomyślał.

   Obiecałem, że gdy tylko wyjaśni się sprawa otrzymanego „z znikąd” zegarka dam znać, o co w tym chodziło.

    Jak się okazuje, Św. Mikołaj zamieszkał w Hiszpanii a w jego rolę wcieliła się osoba o niku „alhambra”- pięknie, no nie?

    I jak tu nie wierzyć w Św. M. , jak tu nie wierzyć w ludzi? Jakim zrządzeniem losu czasem nasze marzenia trafiają do osób chcących choć trochę pomóc w ich realizacji? Trochę żałuję , że nie napisałem o np. nowym samochodzie. :-)
Tyle teraz naciągaczy, kombinatorów, że trzeba uważnie się rozglądać by nie wpakować się w kłopoty- to powoduje nieufność do ludzi, podejrzliwość.

Dostałem maila od tego wspaniałego człowieka i trochę uspokoiłem się o to czy nie otrzymam jakąś fakturę lub nakaz zapłaty- do czego to doszło, że gdy spada na nas coś dobrego uważamy , że musi się coś za tym kryć?
Dlaczego sądzimy, że nie ma nic za darmo a na wszystko musimy zapracować?
Przecież to nie tak działa. Otrzymujemy od losu , ludzi to co potrzebujemy i to o czym naprawdę marzymy. Jak ktoś czytał „ Prawo przyciągania” wie o czym piszę.
Nie będę opisywał zasad działania tego prawa, bo każdy może książkę przeczytać lub obejrzeć film, powiem tylko, że to działa. Tylko „ktoś” nam tak miesza w głowach od dzieciństwa, że żyjemy w przekonaniu, że na wszystko musimy sobie zasłużyć lub zapracować.
Przecież już w Ewangelii czytamy jak Jezus w czasie jednego ze swoich kazań porównuje ludzi do ptaków które nie orzą nie sieją a żyją i radują świat swą obecnością.

   Trochę „poszybowałem w górnolotności myśli” więc schodząc na ziemię jeszcze raz dziękuję „alhambrze” za wspaniałą niespodziankę i za zaproszenie do Alhambry.

   Trochę to daleko, ale może znajdę w moim klubie taką wyprawę do Hiszpanii by tam się zabrać i spotkać z darczyńcą- na pewno będzie ciekawie.