Kontynuując temat
podróży powoli przechodzę do następnych wydarzeń z mego życia.
Zdarzyło się raz,
że pełniąc służbę na przejściu granicznym rozmawiałem z nowo
przybyłą kontrolerką, młoda dziewczyna – to jak tu nie pogadać.
Zwróciłem uwagę na jej opaleniznę więc opowiedziała,że właśnie
była w weekend na Węgrzech w Hajduszoboszlo.
- Hajdu... co?
-zapytałem.
Ona z właściwym
sobie uśmiechem zaczęła opowiadać o tym największym w Europie
kompleksie basenów. Ja wypytywałem o szczegóły a ona cierpliwie
odpowiadała. Tak potoczyła się rozmowa na temat Węgier. Dla mnie
wydawało się, że wyjazd do kraju „bratanków” to mordęga ze
względów językowych. Toż to nie język a raczej wada wymowy. Jak
tu się z Madziarem dogadać? Właśnie w trakcie tej rozmowy zaczął
mi świtać w głowie szaleńczy plan. Zaraz po powrocie do domu
zasiadłem do kompa i internetowo sprawdziłem na forach jak tam
jest, ile mniej więcej kosztują noclegi, wyżywienie itd.
Tak się
fajnie składało, że następny weekend miałem wolne od służby.
Zgłosiłem komendantowi, że wyjeżdżam z kraju, kupiłem forinty i
… w piątek zacząłem się pakować. Duży Voyager mógł
pomieścić trochę bagaży więc zapakowałem na zapas, na wszelki
wypadek (prawie jak kobieta) różne ubiory, rzeczy które wydawało
mi się, że mogą być przydatne- na zasadzie lepiej dźwigać niż
ścigać.
W sobotę rano
zapakowałem dzieci, psa i w drogę. Wedy jeszcze trzeba było mieć
paszporty ale, że jeździłem z dziećmi na Ukrainę by tankować
samochody te dokumenty mieliśmy. Bez paszportu jechał tylko pies,
ale sobie pomyślałem, że jak nas nie wpuszczą na Słowację lub
Węgry to trudno pojedziemy gdzieś w Polskę.
Wjeżdżając na
Słowację przez Barwinek natknąłem się na znajomego
funkcjonariusza SG, więc do Słowacji wjechaliśmy bez problemów.
Słowacja wydawała mi się dziwna za pierwszym razem.
Przejeżdżaliśmy przez wioski ale ludzi na ulicach nie widać. W
miastach też ruch jakby ograniczony, niewiele samochodów i mało
ludzi na chodnikach. Jakoś tak rozglądaliśmy się po tych
okolicach, że za bardzo nawet nie zauważyliśmy jak dojechaliśmy
do Novego Slovackiego Mesta gdzie wjeżdżało się na Węgry.
Oczywiście przegapiłem zjazd na przejście i zajechaliśmy do
stadniny koni. Skoro już tam byliśmy to zrobiliśmy sobie mały
popas, ku radości psa bo konie widział pierwszy raz, i osiołek
chciał koniecznie się zaprzyjaźnić z tymi dużymi zwierzętami.
One zaś też ciekawe były co to za maluch skacze im między nogami.
Gdy Ares zdobywał nowe doświadczenia my zabraliśmy się jak to na
popasie za kanapki.
Po posiłku zawrót
i na przejście graniczne. Bez problemów i wnikania co to za kudłacz
z tyłu na kanapie leży wjechaliśmy do krainy słynącej z wina-
Tokaju. Piękne krajobrazy z pagórkami i górkami porośniętymi
winną latoroślą. Winnice zadbane, czyste i nie zarośnięte a
takie widzieliśmy rok później w Mołdawii.
Pojechaliśmy trasą
trochę dłuższą ale chcieliśmy z tej wycieczki mieć jak
najwięcej frajdy i jak najwięcej widzieć- pojechaliśmy do
Miszkolca a stamtąd autostradą do Debreczyna.
Autostrada
prowadziła prosto, widok wspaniały gdy widzi się prostą drogę aż
po horyzont- super, ale...
Zawsze musi być jakieś „ale”.
Trafiliśmy na wspaniałą pogodę i termometry przy drodze
wskazywały + 37 stopni. Nasz wspaniały pełnoletni Chrysler Voyager
II generacji tzw. szeryf nie posiadał klimatyzacji więc zarówno my
jak i nasz pies trochę się ugotowaliśmy. Zjechaliśmy na stację
benzynową by dać psu świeżej wody. Poszedłem do kasy i … no ni
jak tu powiedzieć pięknej dziewczynie po węgiersku, że
potrzebuje wody? Ale po krótkiej chwili gdy artykułowałem w jeżyku
rosyjskim, polskim angielskim, niemieckim są prośbę machając przy
tym rękami, pani dostrzegła przez szybę Aresa. Zawołała
koleżankę, coś jej tam po swojemu powiedziała i pobiega z miską
na zaplecze. Potem obie panie zamknęły kasy, wyprosiły kierowców
i poszły ze mną do psa z wodą. Jaką miały radochę miziając go.
Ten sam nie wiedział czy ma pić czy bawić się w podstawianie
głowy do miziania. Otoczyła nas grupa klientów stacji i o dziwo
nikt nie miał pretensji , że stacja nie czynna tylko pełno było
uśmiechów , radości i życzliwości. Dostaliśmy jeszcze wodę
mineralną dla nas i butelkę wody dla psa. Chyba tak źle nie
wyglądaliśmy, że tak nas obdarzono tylko raczej z życzliwości.
To zostanie już tajemnicą- bo jak tu było ich zrozumieć, co
mówią.
Tak czy inaczej dotarliśmy do celu zjeżdżając z
autostrady wjeżdżając do Hajdu. Trudno było nie zauważyć
kompleksu basenów, więc zaparkowałem i kupiłem dzieciakom
wejściówki na baseny a sam poszedłem szukać noclegu. Nie było to
wcale trudne. Pełno jest tam „naganiaczy”, którzy prowadzą
jadąc na skuterach pod adres. Trudność polegała jedynie na tym,
że miałem psa a to już nie wszędzie było tolerowane. Znalazłem
jednak i taką kwaterę. Warunki znośne, szału nie było ale cóż
wymagać za tą cenę i w dodatku w pobliżu celu do jakiego
jechaliśmy a więc basenów.
Wieczorem gdy żar
trochę zelżał a dzieciaki wyszły już z kąpieliska zafascynowane
różnymi bajorami ruszyliśmy na miasto. Na pięknym deptaku
wystawione stoliki, gdzie można było coś zjeść, napić się wina
i posłuchać nie tak jak u nas wszechobecnego popu ale grających i
śpiewających piosenki węgierskie muzyków. Dla nas to był
zupełnie inny świat. Dziś gdy na to patrzę to wydaje się
normalne, tak w świecie jest, ale dla nas wtedy to było wspaniałe
przeżycie.
Były też i
humorystyczne akcenty gdy słuchało się rozmów rodaków
nieświadomych, że ktoś ich jednak rozumie.
Po kolacji i
spacerze udaliśmy się pełni wrażeń na spoczynek. Leżąc w
łóżkach słuchaliśmy grające cykady, nie świerszcze nasze polne
lecz zupełnie inne brzmienie – takie niby nic ale jak potrafi
wprowadzić w nastrój niezwykłości, spokoju i zadowolenia. Chyba
jakiś inny jestem ale często czerpię radość z czegoś obok czego
inni przechodzą obojętnie.
W niedzielę rano
śniadanko. Cóż poszliśmy do fast foodu bo syn był na etapie
niejadka i chciał koniecznie frytki. Dobrze mu mówię, to idź i
sobie to zamów u tej kobiety- może cię zrozumie. Poszedł pokazał
na szyldzie o co mu chodzi, córka podobnie, więc i ja tez coś tam
wybrałem. Potem siedzimy przy stoliku i zastanawiamy się co nam
podadzą. Podali nam to co chcieliśmy i w dodatku pies dostał dwa
kotlety za free. On to zawsze miał dobrze za sam wygląd więcej
dostawał niż my za pieniądze.
Później , po
śniadaniu- baseny. Cały kompleks jest tam tak rozwiązany, że na
dobra sprawę można tam rano wejść i wyjść dopiero wieczorem.
Pełna gastronomia jest na miejscu. Obok normalnych basenów są też
lecznicze, gabinety masażu , spa i wszystko co wiąże się z odnowa
biologiczną. Super miejsce POLECAM, o ile ktoś tam jeszcze nie był.
Popołudniem trzeba
jednak było wracać do domu. Obiad zjedliśmy w typowo Węgierskiej
restauracji gdzie menu było również w j. Polskim a i kelnerki
rozumiały po polsku i łamaną polszczyzną przyjmowały zamówienie.
Zjedliśmy węgierski obiad, pies oczywiście dostał talerz jakiegoś
sosu z mięsem (za podstawianie głowy do głaskania) .
Po posiłku
wyruszyliśmy w drogę powrotną ale już krótsza, przez Debreczyn
na Tokaj. Z powrotem podróż jakoś tak nam szybko minęła i nie
obejrzeliśmy się a byliśmy w Barwinku. Pełni wrażeń zasnęliśmy
w domu z postanowieniem, że czas się w końcu ruszyć bo świat
jest zbyt piękny by go nie zobaczyć.
Dzieci zasnęły
szybko zmęczeni jazdą podobnie jak i pies. Do mnie zaś dotarło
jaki jestem kiepskim ojcem i opiekunem, ale dlaczego do tego
doszedłem to następnym razem , bo już do Rumunii byłem lepiej
przygotowany.
Pnie Marku Pana opisy powodują, że czuje się klimat miejsca i od razu chciałoby się tam być. :-) Zainspirował mnie Pan swoją opowieścią - koniecznie trzeba obrać ten kierunek :-)
OdpowiedzUsuń