niedziela, 8 lutego 2015

Wspomnień czar- Podróże cz.II Węgry.


   Kontynuując temat podróży powoli przechodzę do następnych wydarzeń z mego życia.

   Zdarzyło się raz, że pełniąc służbę na przejściu granicznym rozmawiałem z nowo przybyłą kontrolerką, młoda dziewczyna – to jak tu nie pogadać. Zwróciłem uwagę na jej opaleniznę więc opowiedziała,że właśnie była w weekend na Węgrzech w Hajduszoboszlo.
- Hajdu... co? -zapytałem.
Ona z właściwym sobie uśmiechem zaczęła opowiadać o tym największym w Europie kompleksie basenów. Ja wypytywałem o szczegóły a ona cierpliwie odpowiadała. Tak potoczyła się rozmowa na temat Węgier. Dla mnie wydawało się, że wyjazd do kraju „bratanków” to mordęga ze względów językowych. Toż to nie język a raczej wada wymowy. Jak tu się z Madziarem dogadać? Właśnie w trakcie tej rozmowy zaczął mi świtać w głowie szaleńczy plan. Zaraz po powrocie do domu zasiadłem do kompa i internetowo sprawdziłem na forach jak tam jest, ile mniej więcej kosztują noclegi, wyżywienie itd.

    Tak się fajnie składało, że następny weekend miałem wolne od służby. Zgłosiłem komendantowi, że wyjeżdżam z kraju, kupiłem forinty i … w piątek zacząłem się pakować. Duży Voyager mógł pomieścić trochę bagaży więc zapakowałem na zapas, na wszelki wypadek (prawie jak kobieta) różne ubiory, rzeczy które wydawało mi się, że mogą być przydatne- na zasadzie lepiej dźwigać niż ścigać.

W sobotę rano zapakowałem dzieci, psa i w drogę. Wedy jeszcze trzeba było mieć paszporty ale, że jeździłem z dziećmi na Ukrainę by tankować samochody te dokumenty mieliśmy. Bez paszportu jechał tylko pies, ale sobie pomyślałem, że jak nas nie wpuszczą na Słowację lub Węgry to trudno pojedziemy gdzieś w Polskę.

Wjeżdżając na Słowację przez Barwinek natknąłem się na znajomego funkcjonariusza SG, więc do Słowacji wjechaliśmy bez problemów. Słowacja wydawała mi się dziwna za pierwszym razem. Przejeżdżaliśmy przez wioski ale ludzi na ulicach nie widać. W miastach też ruch jakby ograniczony, niewiele samochodów i mało ludzi na chodnikach. Jakoś tak rozglądaliśmy się po tych okolicach, że za bardzo nawet nie zauważyliśmy jak dojechaliśmy do Novego Slovackiego Mesta gdzie wjeżdżało się na Węgry. Oczywiście przegapiłem zjazd na przejście i zajechaliśmy do stadniny koni. Skoro już tam byliśmy to zrobiliśmy sobie mały popas, ku radości psa bo konie widział pierwszy raz, i osiołek chciał koniecznie się zaprzyjaźnić z tymi dużymi zwierzętami. One zaś też ciekawe były co to za maluch skacze im między nogami. Gdy Ares zdobywał nowe doświadczenia my zabraliśmy się jak to na popasie za kanapki.

Po posiłku zawrót i na przejście graniczne. Bez problemów i wnikania co to za kudłacz z tyłu na kanapie leży wjechaliśmy do krainy słynącej z wina- Tokaju. Piękne krajobrazy z pagórkami i górkami porośniętymi winną latoroślą. Winnice zadbane, czyste i nie zarośnięte a takie widzieliśmy rok później w Mołdawii.
Pojechaliśmy trasą trochę dłuższą ale chcieliśmy z tej wycieczki mieć jak najwięcej frajdy i jak najwięcej widzieć- pojechaliśmy do Miszkolca a stamtąd autostradą do Debreczyna.
Autostrada prowadziła prosto, widok wspaniały gdy widzi się prostą drogę aż po horyzont- super, ale...
   Zawsze musi być jakieś „ale”. Trafiliśmy na wspaniałą pogodę i termometry przy drodze wskazywały + 37 stopni. Nasz wspaniały pełnoletni Chrysler Voyager II generacji tzw. szeryf nie posiadał klimatyzacji więc zarówno my jak i nasz pies trochę się ugotowaliśmy. Zjechaliśmy na stację benzynową by dać psu świeżej wody. Poszedłem do kasy i … no ni jak tu powiedzieć pięknej dziewczynie po węgiersku, że potrzebuje wody? Ale po krótkiej chwili gdy artykułowałem w jeżyku rosyjskim, polskim angielskim, niemieckim są prośbę machając przy tym rękami, pani dostrzegła przez szybę Aresa. Zawołała koleżankę, coś jej tam po swojemu powiedziała i pobiega z miską na zaplecze. Potem obie panie zamknęły kasy, wyprosiły kierowców i poszły ze mną do psa z wodą. Jaką miały radochę miziając go. Ten sam nie wiedział czy ma pić czy bawić się w podstawianie głowy do miziania. Otoczyła nas grupa klientów stacji i o dziwo nikt nie miał pretensji , że stacja nie czynna tylko pełno było uśmiechów , radości i życzliwości. Dostaliśmy jeszcze wodę mineralną dla nas i butelkę wody dla psa. Chyba tak źle nie wyglądaliśmy, że tak nas obdarzono tylko raczej z życzliwości. To zostanie już tajemnicą- bo jak tu było ich zrozumieć, co mówią.

 Tak czy inaczej dotarliśmy do celu zjeżdżając z autostrady wjeżdżając do Hajdu. Trudno było nie zauważyć kompleksu basenów, więc zaparkowałem i kupiłem dzieciakom wejściówki na baseny a sam poszedłem szukać noclegu. Nie było to wcale trudne. Pełno jest tam „naganiaczy”, którzy prowadzą jadąc na skuterach pod adres. Trudność polegała jedynie na tym, że miałem psa a to już nie wszędzie było tolerowane. Znalazłem jednak i taką kwaterę. Warunki znośne, szału nie było ale cóż wymagać za tą cenę i w dodatku w pobliżu celu do jakiego jechaliśmy a więc basenów.

Wieczorem gdy żar trochę zelżał a dzieciaki wyszły już z kąpieliska zafascynowane różnymi bajorami ruszyliśmy na miasto. Na pięknym deptaku wystawione stoliki, gdzie można było coś zjeść, napić się wina i posłuchać nie tak jak u nas wszechobecnego popu ale grających i śpiewających piosenki węgierskie muzyków. Dla nas to był zupełnie inny świat. Dziś gdy na to patrzę to wydaje się normalne, tak w świecie jest, ale dla nas wtedy to było wspaniałe przeżycie.
Były też i humorystyczne akcenty gdy słuchało się rozmów rodaków nieświadomych, że ktoś ich jednak rozumie.

Po kolacji i spacerze udaliśmy się pełni wrażeń na spoczynek. Leżąc w łóżkach słuchaliśmy grające cykady, nie świerszcze nasze polne lecz zupełnie inne brzmienie – takie niby nic ale jak potrafi wprowadzić w nastrój niezwykłości, spokoju i zadowolenia. Chyba jakiś inny jestem ale często czerpię radość z czegoś obok czego inni przechodzą obojętnie.
W niedzielę rano śniadanko. Cóż poszliśmy do fast foodu bo syn był na etapie niejadka i chciał koniecznie frytki. Dobrze mu mówię, to idź i sobie to zamów u tej kobiety- może cię zrozumie. Poszedł pokazał na szyldzie o co mu chodzi, córka podobnie, więc i ja tez coś tam wybrałem. Potem siedzimy przy stoliku i zastanawiamy się co nam podadzą. Podali nam to co chcieliśmy i w dodatku pies dostał dwa kotlety za free. On to zawsze miał dobrze za sam wygląd więcej dostawał niż my za pieniądze.

Później , po śniadaniu- baseny. Cały kompleks jest tam tak rozwiązany, że na dobra sprawę można tam rano wejść i wyjść dopiero wieczorem. Pełna gastronomia jest na miejscu. Obok normalnych basenów są też lecznicze, gabinety masażu , spa i wszystko co wiąże się z odnowa biologiczną. Super miejsce POLECAM, o ile ktoś tam jeszcze nie był.

   Popołudniem trzeba jednak było wracać do domu. Obiad zjedliśmy w typowo Węgierskiej restauracji gdzie menu było również w j. Polskim a i kelnerki rozumiały po polsku i łamaną polszczyzną przyjmowały zamówienie. Zjedliśmy węgierski obiad, pies oczywiście dostał talerz jakiegoś sosu z mięsem (za podstawianie głowy do głaskania) .

Po posiłku wyruszyliśmy w drogę powrotną ale już krótsza, przez Debreczyn na Tokaj. Z powrotem podróż jakoś tak nam szybko minęła i nie obejrzeliśmy się a byliśmy w Barwinku. Pełni wrażeń zasnęliśmy w domu z postanowieniem, że czas się w końcu ruszyć bo świat jest zbyt piękny by go nie zobaczyć.

Dzieci zasnęły szybko zmęczeni jazdą podobnie jak i pies. Do mnie zaś dotarło jaki jestem kiepskim ojcem i opiekunem, ale dlaczego do tego doszedłem to następnym razem , bo już do Rumunii byłem lepiej przygotowany.

1 komentarz:

  1. Pnie Marku Pana opisy powodują, że czuje się klimat miejsca i od razu chciałoby się tam być. :-) Zainspirował mnie Pan swoją opowieścią - koniecznie trzeba obrać ten kierunek :-)

    OdpowiedzUsuń