środa, 11 marca 2015

Rumunia cz.V i ostatnia.

   Dziś kończę opis wyprawy do Rumunii. Trochę mi się to ciągnęło i wyszło, że opisywanie trwało dłużej niż sam pobyt tam. Cóż, życie mi się trochę komplikuje i czasu mam  mniej na pisanie. Chwilowo.

   Parę słów jeszcze o przeprawie promowej. Dotarliśmy tam jadąc drogą wg mapy i zamiast na most trafiliśmy do przystani. Hm, cóż było robić? Szukać objazdu czy też poczekać trochę i po opłaceniu  przedostać się na drugą stronę rzeki. Szybko zapadła decyzja- płyniemy. Zawsze to coś nowego.
Prom to typowa barka zabierająca na pokład samochody, furmanki i ludzi. Nie przypominał w niczym tych promów ze Świnoujścia. Załadunek odbywał się pod dyktando załogi, z przerwami bo pod wpływem ciężaru pojazdów osiadał i musiał się oddalać od brzegu. Po załadunku odbiliśmy i popłynęliśmy. Pokład metalowy rozgrzany słońcem lekko schładzał wiatr.
 Prom rzeczny.

 Nasz voyager na promie.

 Wjazd samochodów na prom.

 Płyniemy.

Podobny prom płynący w drugą stronę.

   Po dotarciu do Konstanty nad Morze Czarne, uznaliśmy za właściwe natychmiast zanurzyć w nim stopy ( co najmniej stopy). Więc szybko znaleźliśmy parking, równie szybka de-kompletacja ubioru i ruszyliśmy na plażę.
Byliśmy oczywiście z psem, co budziło niejakie zdziwienie wśród opalających się ludzi, ale co tam... idziemy do wody. I poszliśmy. Moje dzieci po raz pierwszy były nad morzem. Marcin do dziś nie powtórzył tego, więc nic dziwnego- atrakcja na 102.
Po jakiejś godzinie podszedł do nas jakiś pan i delikatnie wytłumaczył, że ta akurat plaża jest częścią przyhotelową i z psem nie wolno tu przebywać. Tak to biedny tłumaczył, jakby mu to sprawiało ogromną przykrość, że musimy wyjść.

Jak mus to mus wyszliśmy z plaży mijając znak znak zakazujący wprowadzania psów- jak musieliśmy być zaabsorbowani widokiem morza, że nie zauważyliśmy go.

  Po przejechaniu ok. 5 km. wzdłuż wybrzeża dojechaliśmy do kempingu gdzie można było spokojnie wjechać pod samo morze samochodem, plaża czysta i można było psa brać ze sobą.
Mamaja – fajne miejsce do plażowania. Trochę jak w Mielnie – z jednej strony morze a z drugiej jezioro.
Porozkładane parasole, leżaki ułożone w równych rzędach dostępne dla plażowiczów bez opłat- super. Wieczorem i rano plaża była czyszczona mechanicznie przez ciągnik z czymś co przypominało brony. Tak więc rano było czyściutko, choć już w południe wzdłuż fal pojawiały się skorupy morskich stworzeń i glony. Trochę to było nieprzyjemne chodzenie po skorupiakach.
W dzień były upały, dlatego Marcin siedząc cały dzień w wodzie z materacem spalił się na czerwono. W nocy zaczął gorączkować. Nie dość tego, to jeszcze ok. 2-3 w nocy ciepły wiatr wiejący od morza zmieniał kierunek i zaczęło wiać zimnym powietrzem od jeziora. Pierwszej nocy wyciągnęliśmy z samochodu wszystko czym można było się przykryć. Rankiem gdy słońce zaczęło znowu prażyć wiatr znowu dawał ciepło od morza.
 Mamaja. 

 Jak się nie spiec siedząc cały dzień w wodzie lub na wodzie? 


 Dzieciaki na plaży z psem. 
 Plaża to też miejsce dla zakochanych. 
Plaże czyszczone mechanicznie. Parasole i leżaki dostępne dla każdego. No i nie widziałem tam nigdzie "naszych" parawanów- to chyba nasza tylko specjalność.

    Ciekawie wyglądało gdy na kemping przyjeżdżały samochody.
Po zajęciu miejsca, mężczyzna- głowa rodziny brał butelkę i witał się z sąsiadami, kobiety zaś rozbijały namioty, wyciągały garnki, naczynia , ustawiały grill. Podobał mi się ten podział ról. Kobiety po rozstawieniu biwaku przygotowywały posiłek i wołały swych mężczyzn. Po posiłku wszyscy ruszali dopiero na plażę. Wieczorem znowu mężczyźni nawiązywali znajomości lub grilowali i potem wraz sąsiadami oddawali się uczcie i zabawie. Było wesoło i radośnie. Ares jak zwykle załapywał się na mięso z grilla a raz Rosjanie dali mu taki kawał mięsiwa, że biedny nie dał rady zjeść. Ten to się zawsze urządzi, wystarczy, że da się pogłaskać i o wikt się nie martwi.
My zaś stołowaliśmy się w barze- restauracji delektując się miejscową kuchnią, bardziej pokazując potrawy jakie chcemy zjeść niż wymawiając  ich nazwy. Można tam było smacznie zjeść i tanio. Nawet piwo było tanie i w miarę dobre.
 Fragment naszego kempingu wieczorem.
Nasz namiot i samochód.

   Jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Tak to już jest, że czas miło spędzany biegnie dużo szybciej niż byśmy chcieli. Opaleni a raczej spieczeni, pełni wrażeń musieliśmy w końcu ruszyć w drogę powrotną.

Jechaliśmy wzdłuż granicy z Mołdawią , przejeżdżaliśmy przez rejony winnic, ale zupełnie inne niż w Tokaju- wyglądają na zaniedbane i zachwaszczone- wino z nich jednak jest robione dobre i pełne aromatu. Kierowaliśmy się ku granicy z Ukrainą. Na przejście graniczne dotarliśmy późnym popołudniem i zaczęło się. Rumunii odprawili nas bez problemów ale po stronie Ukraińskiej zgodnie z moimi przewidywaniami zaczęły się problemy. Pogranicznik sprawdził paszporty- ok, celnik pozaglądał do samochodu i OK ale fitosanitarny zaczął coś marudzić. Zabrał paszport psa i koniecznie chciał zobaczyć psa, potem coś stękał, że przepisy, że choroby itp. Wiedziałem, że chce łapówki a ja nie daję no i problem. Widząc co się dzieje wróciłem do pogranicznika i mu wytłumaczyłem, kim jestem i nie dam „w łapę”. Po małej konsultacji fitosanitarny oddał paszport psa i z uśmiechem rzekł- Czemu ty nie skazał,  co ty pogranicznik?
- Potomu szto u mienia wsio w pariadkie i o tom ja znaju.

Ruszyliśmy dalej w kierunku Czerniowce szukać noclegu już na Ukrainie ale o tym następnym razem.

   Podsumowując- Rumunia zrobiła na nas wrażenie. Piękny kraj, wart obejrzenia, zwiedzenia. Teraz to już inny kraj niż parę lat temu, więcej Polaków przemierza ten rejon. Polecam z całego serca, dla każdego coś wartego obejrzenia się znajdzie. My do dziś wspominamy ten wyjazd opowiadając przygody, anegdoty i wrażenia jakie w nas zostały. Mówiliśmy sobie kiedyś , że musimy tam wrócić, jednak życie tak nam się poukładało, że chyba nie uda nam się taki wyjazd w tym składzie zorganizować. Córka studiuje w Rzymie, więc atrakcji też ma co niemiara a Marcin może by sobie nad Bałtyk najpierw pojechał. To już dorośli ludzie i … po co im „stary” na wyjeździe?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz